środa, 11 lutego 2015

Ja już nie wiem, ręce opadły mi do Chin

Nic się nie zmieniło i wygląda na to, że nic się nie zmieni.

Po 5 miesiącach "oczekiwania" na odpowiedź w sprawie zachowania Onej w stosunku do mojej osoby i większości załogi- nie doczekałam się się niczego. Jakiś miesiąc temu poszłam z Sekretarką do DrKości na krótkie spotkanie po tym jak w mojej obecności Ona jechała na dwie nowo zatrudnione osoby, kpiąc z ich niewiedzy i przyzwyczajeń z innych miejsc pracy. Przy okazji wspomniała o "skardze", którą wykpiła żaląc się, że poczuła się osobiście urażona faktem, że zarzucono jej iż nie szkoli pracownikó i nie dzieli się informacjami.

Nie wiem co się stało Kokaince ale jak Bóg mi świadkiem, tego dnia na krześle z ścianką, siedział i wszystkiego słuchał biedny Paciutek, nie Kokain. Słuchałam, nie wierzyłam temu co słyszę i nie wstałam, nic nie powiedziałam. W poniedziałek opowiedziałąm o wszystkim DrKości na wieść o czym obiecał nam sprawą się zając, wspomniał coś o postępowaniu w toku i pięknie się uśmiechał.

Coś się zmieniło? Nic.

Poradzili mi wstąpić do związków zawodowych i podjąć się konkretnego działania. Tak też uczyniłam i od razu zerwałam członkostwo bo okazało się, że nie mogę prosić o pomoc prawną jeśli sytuacja ciągnie się od czasu przed wstąpieniem do związków.  Zadzwoniłam do ACAS, które poinformowało mnie, że mogę złożyć oficjalną skargę ale muszę pamiętać o tym, że pracuję w Przychodni mniej niż 2 lata i jeżeli zostanę zwolniona nie będę mogła starać się o żadne odszkodowanie.

Zwolniona? Za bycie ofiarą harrasmentu i bullyingu??

Pani stwierdziła, że bardzo trudno jest przewiedzieć zachowanie pracodawcy w obliczu oficjalnego oskarżenia o bullying i jeżeli wybiorą pracownika z 18 letnim stażem, będę się musiała strać o kontunuowanie sprawy w sądzie pod ustawą o niesprawiedliwym zwolnieniu. Miałabym szansę wygrać wielkie odszkodowanie plus koszta sądow, plus za postępowanie w sprawie bullyingu oraz ignorowania tego faktu przez pracodawcę ale to zajęłoby wiele czasu.

Jaka sprawa w sądzie?

Nie można spodziewać się pomocy ze względu na pecha, że pracuje się tam tylko rok? Serio? Przecież to jest jakaś bzdura! Jakby mnie pracodawca uszczypnął w tyłek to mam przełknąć dumę i łzy bo jestem nic pracujące tam np tydzień? A gdzie tu prawo do godności w miejscu pracy?

Jestem wkurwiona  bo walczę z suką we własnym i w pacjentów interesie. Potrafi odesłać chłopaka do domu bez widzenia się z lekarzem dyżurnym ale jak przychodzi znajomy to staje na rzęsach i klaska uszami. Znajomi królika, koleżanki, koleżanki koleżanek owszem. Człowiek którego nikt nie zna musi sobie jakoś wizytę załatwić.

Lista jest długa i już nie chce mi się dodawać więcej. Nigdy się nie skończy bo żadna z nas nie ma pomysłu jak ugryźć sprawę i zaczynam już rozumieć jakim cudem ktoś taki pracuje od 18  lat i nadal ma prawo przekraczać próg biura i stwiać ludziom świat na głowie. Ona jest bezkarna a my bezsilne.

Chyba że Chuck Norris i jego kopniak z półobrotu ale do tego trzeba funduszy. :D


poniedziałek, 9 lutego 2015

Dziś smutno, po przyszedł nowy dzień a świat nadal się kręci.

W Przychodni wielki smutek. Zwykle umierają pacjenci starsi niż 70 lat, tylko jeden w ciągu ostatniego roku miał 47 lat. Wszyscy, zaczynając od rodziny i osób go znających po załogę z przychodni, pielęgiarki, lekarzy i pielęgniarki środowiskowe znają pacjenta od lat, widzą czego się spodziewać i prędzej czy później nie jest to już zaskoczeniem.

Nie kiedy chodzi o młodą osobę. 7 lat temu rozbił się samochodem 23 letni chłopak, mała gwiazda lokalnej drużyny piłkarskiej. Wsiadł do auta wychodząc od dziewczyny i miał pojechać kilometr dalej za zakręt odebrać znajomych z pubu. Na 200 metrach nabrał nieznanej dotąd szybkości, nie wyrobił zakrętu i wbił się w leszczynowy zagajnik. Nie było co zbierać. Trudno też stwierdzić czy pierwsze zabiły go urazy mózgu czy gniecione serce. Nie było mnie wtedy w Przychodni. Od tego czasu poznałam kilka osób z nim związanym, wliczając w to wujka który przychodzi do Pakinstańskiej Restauracji 2x w tygodniu, wypija butelkę czerwonego wina podzieloną na dwa wielkie kielichy, wsiada w auto i jedzie do domu. Ale to już inna historia.

Półtora roku temu jeden z chłopaków w Koziej Wólce poszedł do McDonalda, zjadł a na drugi dzień zaczęły się wymioty. Spektakularne. Ponieważ nie towarzyszyły im żadne inne objawy, lekarz zostawił to do ustąpienia. Wymioty ustąpiły ale kilka dni później chłopak dostał napadu padaczki a potem stracił przytomność. W szpitalu stwierdzili guza mózgu i dopiero dodatkowe badania jakim go poddali w ciągu kilku następnych miesięcy ujawniły niezwykle rzadki nowotwór przysadki mózgowej.

Chłopak umarł w piątek. Miał 24 lata. Przez czas od diagnozy miał liczne chemioterapie na które nowotwór nie tylko nie był wrażliwy ale co najgorsze, rozsiewał się po całym kręgosłupie bez ograniczeń. W piątek pielęgniarka środowiskowa powiedziała, że dawno nie widziała tak szybkiego pogorszenia się stanu pacjenta i zdziwi się bardzo jeśli dożyje do poniedziałku. Było po wszystkim 3h później. Najpierw pojechał DrKulka, więc już podejrzewaliśmy że to koniec. Potem wróciły pielęgniarki. Płakały okropnie opowiadając.

I tutaj dochodzimy do sedna. NHS na które tak się w UK narzeka w przypadku osób umierających i obłożnie chorym jest po prostu niesamowita. Przeciętny pacjent ma zapewnione leki, sprzęt dowożony na koszt NHS, szpitalne łóżko, materace przeciw odleżynom, opatrunki, specjalne posiłki, torby na mocz, pieluchy, podkładki do łóżka- wymień a będzie ci zapewnione. W ciągu doby, 7 dni w tygodniu , co 6 godzin zmienia się pielęgniarka, która ma pilnować stanu pacjenta. W tym czasie 3-4 razy dziennie przyjeżdżają pielęgniarki środowiskowe na mycie, przewracanie pacjenta, dowożą zamówione przez pielęgniarkę leki lub kontaktują się z lekarzem, który jest na każde zawołanie. Kiedy stan pacjenta się pogarsza, pacjent jest brany na 1-2 dni do hospicjum gdzie przechodzi dokładniejsze badania rodzina ma możliwość odpocząć psychicznie. Kiedy pacjent wkracza na swoją ostatnią drogę do ekipy dołączają jeszcze dwie osoby, również pracujące na zmianę- jedna do rozmowy z rodziną, druga do bycia z pacjentem kiedy rodzina nie daje sobie rady psychicznie i nie chce zostawić pacjenta samego nawet na 10 minut. Nie wszystko można wypłakać przy osobie umierającej.

Na dzień dzisiejszy NHS dba o to, żeby nie przedłużać na siłę życia kiedy medycyna rozkłada ręce- Pacjent ma iść sam w stronę światła a zadaniem zespołu medycznego jest umożliwić mu to przejście tak, żeby cierpiał jak najmniej. Chłopak nie chciał morfiny, błagał, żeby go nie usypiano, chciał być i widzieć świat najdłużej jak się da. Kiedy już wiedziały, że trzeba podać morfinę niezależnie od woli pacjenta, nie było już potrzeby. 

Ale nie zawsze tak było. Jedna z osób pracujących w Przychodni wiele lat temu straciła synka. Z rozmowy wynikało, że na nowotwór. W tym czasie NHS miało zupełnie inną politykę i jakże różniła się ona od tej dzisiejszej- mieli tylko jedną pielęgniarkę, która przychodziła w ciągu dnia podawać ogłupiacze i tlen. Przynosiła ze sobą pół apteki bo jej zadaniem było utrzymać pacjenta przy życiu jak najdłużej się dało. Bez względu na cenę. Każdy dzień był paranoicznym sukcesem medycyny w utrzymywaniu pacjenta po ten stronie kurtyny.

Ale rodzina nie mogła na to patrzeć. Wiele razy nocą, czekącn aporanek i pukanie do drzwi NHS zastanawiali się czy przyłożyć dziecku do twarzy poduszkę. Czy mają na to siłę? Czy bycie rodzicem kochającym swoje dziecko to również obowiązek podjęcia się odpowiedzialności za zaprzestanie zadawania cierpień kiedy już nie da się zrobić więcej a zarówno umierający jak i rodzina wiedza, że już czas?

Pamiętajcie, że to Protestancji- oni nie oglądają się przez ramię na Boga Wszechmogącego, który może mieć na ten temat własne zdanie.

Dziecko umarło samo (robiąc na złość NHS), podobnie jak chłopak. Jedno cierpiąc tygodnie, drugie dzięki zmianie podejścia i bardziej świadomemu postępowaniu z pacjentem- w spokoju, chłonąc każdą chwilę.

Taka refleksja na poniedziałek.