wtorek, 18 marca 2014

A tym czasem w NHS

Zanim po raz pierwszy trafiłam do brytyjskiego lekarza dużo nasłuchałam się o paracetamolu i beznadziejności służby zdrowia na Wyspach. Co rusz ktoś z polskiej ekipy w Tesco opowiadał jak się zdziwił lub zawiódł w czasie wizyty u lekarza i powoli wyrabiałam sobie o nich bardzo negatywną opinię.

W końcu- w Polsce czyjemy się dopieszczeni kiedy dostajemy w łapę receptę na najsilniejsze antybiotyki albo skierowanie na badania krwi a tu? Nic. Krew rzadko, zamiast antybiotyku każą brać przeciwgorączkowe i przecwbólowe co wzbudza w nas natychmiast bunt. Paradoksalnie- Polak który zwykle szprycuje się garściami Panadolu jest oburzony kiedy lekarz każe mu robić to samo.
-Tyle to i ja wiem.

Kiedy już do lekarza trafiłam, pewna śmiertelnej i egzotycznej choroby zwanej "Mają" zaskoczyło mnie wiele i to tak bardzo, że w całym natłoku emocji zwiąnych z radosną diagnozą jakaś część mnie nadal rozglądała się i nie mogła się nadziwić.

Dr P. była szczupłą kobietą w mglistej trzydziestce (bo trudno było określić czy to słuszna i zmęczona 38ka czy 32 tylko że kujonka) ubraną w koszulkę w kwiatki, siedzącą za biurkiem zasypanym papierami, książkami, kubkami. Na ścianie wisiały obrazki rysowane przez dzieci, w oknach ładne zasłony, na podłodze wykładzina, nawet zasłonka wokół leżanki daleka była od szpitalnej bieli. Na Dr P żadnego identyfikatora, nigdzie wokół szpatuł do gardła- szok i niepewność jutra! :)

Do dziś pamiętam i pewnie będę pamiętać kolor i wzorek na zasłonie kiedy kazała mi się położyć na leżance żeby obmacać brzuszek. Znikąd pojawił się stetoskop, zaraz słuchawka Dopplera. Żadne instrumenty niejasnego pochodzenia nie straszyły na widoku.

Z gabinety wyszłam najszczęśliwsza na świecie, nadal w szoku niezobowiązującą i nienachalną atmosferą lekarskiego gabinetu.

Ponieważ chwilę potem zaczęsliśmy się ogranizować do kupna domu i dwóch przeprowadzek w 3 miesiące, więcej już Dr P nie widziałam. Resztę badań przechodziłam w szpitalu, w klinice ciążowej. Tam brano krew i mierzono ciśnienie, robiono USG i maczano papierki testowe w sikach. Pomijając mój wstręt do igieł, cała reszta działa się jakoś tak .... znowu niezobowiązująco, jakby od niechcenia, mimochodem, bez wydumanych żądań, nieprzyjemnych pielęgniarek ryjących dziurska w żyłach tylko dlatego, że człowiek chlipie i mdleje i trzeba go nauczyć moresu.

Kolejne wizyty już Mają, potem z Rodzicielką i Gabim nastały w przychodni w której obecnie pracuję.

W UK nie ma kolejek do gabinetu. Każdy pacjent dzwoni do przychodni i umawia się na konkretne dziesięciominutowe wizyty lub, jeśli pacjent zajmuje więcej czasu na dwudziestominutowe, choć pacjent o tym nie wie. Wydaje mu się po prostu, że lekarz miał dla niego więcej czasu ale tak, żeby nie poczuł się zawstydzony faktem, że trzeba mu poświęcić więcej czasu.

Pacjenci stawiają się przy biurku Recepcji, podają nazwisko, godzinę i lekarza czy pielęgniarkę do której są umówienie i wskazuje się im krzesełko we właściwej części korytarza. Kliknięcie w klawiaturę i lekarz przy komputerze widzi już, ze jego kolejny pacjent czeka w poczekalni. Wstaje osobiście, wychodzi z pokoju, idzie korytarzem i wywołuje pacjenta po imieniu. Trzyma przed nim drzwi otwarte aż pacjent zajmie miejsce na krzesełku.

W przychodni brytyjskiej zasady obsługi pacenta są supełnie inne niż w Polsce. Jeśli wystarczy pomoc doraźna, pacjent dostaje receptę do ręki. Jeśli potrzebne są badania krwi lub moczu, po wizycie pacjent wraca do Recepcji i umawia się na wizytę na pobranie krwi. Mocz przynosi kiedy ma. Dostaje butelesię i badanie odbywa się na miejscu, w Przychodni. Jeśli potrzebne jest skierowanie do specjalisty, lekarz określa co jest potrzebne a pacjent wraca do domu. Zlecenie idzie do sekretarki, która wyszkujue odpowiedniego specjalistę, zespół i oddział szpitala lub kliniki i organizuje dokument w kórym zawarte są dane pacjenta, numery kontaktowe i hasło potrzebne do umówienia się na wizytę. Pacjent odbiera telefon i sekretarka informuje go, że gotowe papiery są do odebrania w Przychodni. Pacjent na podstawie otrzymanych dokumentów sam umawia się na wizytę w dogodnym czasie przez telefon lub online.

Okres oczekiwania jest bardzo różny. W poważnych przypadkach, kiedy podejrzewa się nowotwory lub inne ostre schorzenia pacjent dostaje skierowanie "2WW" czyli do badania nie dalej niż za 2 tygodnie. Mniej powazne kwestie mogą zająć miesiąc lub dwa ale długi okres oczekiwania wynika często z faktu, że ludzie nie mogą zwolnić się z pracy i żeby umówić się na wizytę u specjalisty muszą brać urlop.

W przychodniach nie ma USG, RTG, CET czy MRI. No, zdarza się EKG. Ale po wszystko inne kierujemy się grzecznie do szpitali gdzie znajdują się kliniki jednodniowe. Pacjent wchodzi na badanie rezonansem magnetycznym, wychodzi nawet bez przeskoczenia przez łóżko szpitalne i nawet nie wie, że w jego papierach ląduje pobyt w szpitalu i pełen wypis.

Po wykonanych badaniach, opisy i wnioski w postaci listów lądują w torbach poczty wewnętrznej i kierowcy NHS którzy odbierają o 15:00 próbki krwi z Przychodni w okręgu rozwożą tą pocztę do odpowiednich Przychodni.

I tu wkraczam ja. Otwieram, datuję i daję do zeskanowania. Listy w postaci elektronicznego skanu zą zapisywane w kartotece komputerowej pacjenta a ich oryginał znowu ląduje u mnie. Teraz moim zadaniem jest sprawdzić czy odpowiedni dokumnet na pewno jest w systemie pod odpowiednim nazwiskiem, znaleźć wizytę w czasie której omawiano daną chorobę, znaleźć który lekarz skierował pacjenta na to badanie i wie o przypadku najwięcej i skierować list do jego koszyczka. Często pacjent widzi się z dwoma czy trzema naszymi lekarzami jednocześnie, bo H jest od cukrzycy i astmy, B od kości i ścięgien a N jest neurochirurgiem, który po prostu lubi pracować w przychodni wiejskiej. Lekarz czyta list, robi notatki i każe zadzwonić do pacjenta, umówić go na kolejną wizytę, na kolejną krew czy EKG lub wystawia kolejne skierowanie po wizytcie pacjeta i omówieniem z nim wyników otrzymanych ze szpitala.

Brytyjska służba zdrowia ma dwa oblicza- jedno, którego nie lubimy my, Polacy bo wydaje się nam, że lekarz nie zrobił wszystkiego co można. Zamiast antybiotyku odsyła do domu z ibupromem. Ale on wie, że na grypę antybiotyk nie działa, że nieustanne zgłaszanie się po antybiotyki skutkują obniżoną odpornością na nie kiedy przychodzi prawdziwa potrzeba. Również wiele dolegliwości, które wydają się nam poważne w naszych głowach tak naprawdę nie są poważne i nie trzeba się nad nimi trząść. Lekarz nie rozdziera szat, nie straszy i nie wieszczy pogorszenia- reguje tu i teraz "a potem się zoczy".

Z drugiej strony NHS "się nie pier***li". Kiedy trzeba potrafią pacjenta przewałkować rezonansami każdej części ciała, wkładają ludziom w żywotne otwory rury i rurki (zdjęcia z tego wszystkiego starszą mnie z kopert), przepłukują, wypalają, wyciągają, zaszywają, wycinają. Znowu bez zbytniego fafarafa tak że pacjent nawet nie wie kiedy sprawa jest poważna a kiedy nie. Uważają, że spokój psychiczny pacjenta działa cuda i nie warto go straszyć szczegółami. Doświadczenia i umiejętności nie noszą na cycu jak ordery i często zaskakuje jak sprawni są w tym co robią bez nadmiernego puszenia się wokół własnego kupra. Poznałam już 4 anestezjologów, 3 chirurgów, 5 asystentów chirurga i rzesze położnych i pielęgniarek i żadne z nich nie próbowało nadmuchac mi w twarz swoim doświadczeniem. Lekarze którzy pracują w Przychodni (prócz jednego) to najnormalniejsi w świecie ludzie o których nie powiedziałoby się, że są lekarzami kiedy stoją poza swoim gabinetem. Ten jeden to wyjątek (ale pozytywny) bo przez lata był lekarzem w armii i został mu wojskowy dryg, zwrotność i celność strzału. Ale pacjenci walą do niego drzwiami o oknami bo reprezentuje starą szkołę brytyjską więc osoby po 45 rż czują się dopieszczone po dżentelmeńsku. Taka wizyta w Johna Clees'a. Wypastowane buty, spodnie w kant, krawat idealnie pionowo wzgledem środka Ziemi.

Brytyjski lekarz ma być górą bez bycia nachalnym. Jak powie to trzeba brać i nie mądrzyć się.

Polacy lubią szczegóły. Wiedzieć jakiej wielkości są jego kamienie nerkowe, ile ma wrzodów na żołądku albo jakie wysokie miał ciśnienie w zeszły wtorek. Polacy wizytujący u lekarzy częściej niż 2 razy w roku to chodząca skarbnica wiedzy medycznej, specjaliści od anatomii, urazówki lub generalnie w obcykanej dziedzinie, poradzą lekarzowi co mu przypisać, zasugerują sobie badania o których poczytali w "Blaskach i Cieniach"..... Brytyjski pacjent natomiast siedzi, słucha, kiwa głową i akceptuje co słyszy. I tak to się turla.

Tak jak polski i brytyjski pacjent różnią się pod względem wymagań wzglęzem lekarza, tak też różni się czymś jeszcze. Widzę to ja bo mam porównanie a kiedy opowiadam o tym innym w Przychodni śmieją się i nie wierzą.

Polak wchodzi chory i wybiega zdrowy.
Brytyjczyk wpada ucieszony, roześmiany, podaje nazwisko, rzuci żartem, czeka, wchodzi do gabinetu... wychodzi chory, diagnoza, jakaby nie była zobowiązuje do okazania cierpienia.

Wychodzi. Przykurczony, pochylony, wolniej kroczy, podchodzi do biurka, opiera na nim 40 lat ciężkiego życia i podsuwa karteczkę ze zleconymi badaniami. Ja szukam wolnych wizyt a oni sapią, dyszą, wzdychają. Cienkim głosem zgadzają się na wszytsko, dziękują, wychodzą jakby z diagnozą nagłej i niespodziewanej śmierci za zakrętem życia.

Patrzę w kartę: reflux. Ból głowy. Infekcja małego palca u nogi. Uporczywy kaszel. Hipochodnrycy.

A za chwilę do Przychodni wchodzi Pani W z Panem W. Z korespondencji wiem, że Pan W chodzi jeszcze tylko dlatego, że Pani W go kocha od 60 lat. Pan W ma więcej przerzutów niż organów, 87 lat i żonę skarb.
-Panie W, dobrze was widzieć! Zapomniał Pan ostatnio odebrać resztę swoich leków!
Podaje się mu torbę mniejszą niż ta co zwykle ale i tak jak paczka od Mikołaja.
-Nic dziwnego, że nie czuję się ostatnio najlepiej!!! Hahahaha!

Starsze pokolenie jest twarde. Zmaga się z chorobami odważnie, spokojnie i cierpliwie. Młode pokolenie bagatelizuje (nie potrzebuje już chyba moich leków przeciwpadaczkowych) lub panikuje (mam 38 stopni gorączki i potrzebuję widzieć doktora już!) a po wizycie mdleje z rozczulenia. Przed wizytą palotkuje i chichra w poczekalni z koleżanką, po wyjściu szepcze.

A, pacjenci w poczekalni NIE ROZMAWIAJĄ ze sobą. Nigdy. Przenigdy. Kropka. Mają kolorowe magazyny o dekoracji wnętrz. Żadnych śmiertelnych diagnoz przed wejściem do gabinetu. 


3 komentarze:

  1. Święte słowa. Zwłaszcza ostatni akapit.
    Pozdrawiam, stała czytelniczka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam sie z kazdym slowem :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. i ja tez sie zgadzam ze wszystkim :)

    OdpowiedzUsuń