wtorek, 18 marca 2014

A tym czasem w NHS

Zanim po raz pierwszy trafiłam do brytyjskiego lekarza dużo nasłuchałam się o paracetamolu i beznadziejności służby zdrowia na Wyspach. Co rusz ktoś z polskiej ekipy w Tesco opowiadał jak się zdziwił lub zawiódł w czasie wizyty u lekarza i powoli wyrabiałam sobie o nich bardzo negatywną opinię.

W końcu- w Polsce czyjemy się dopieszczeni kiedy dostajemy w łapę receptę na najsilniejsze antybiotyki albo skierowanie na badania krwi a tu? Nic. Krew rzadko, zamiast antybiotyku każą brać przeciwgorączkowe i przecwbólowe co wzbudza w nas natychmiast bunt. Paradoksalnie- Polak który zwykle szprycuje się garściami Panadolu jest oburzony kiedy lekarz każe mu robić to samo.
-Tyle to i ja wiem.

Kiedy już do lekarza trafiłam, pewna śmiertelnej i egzotycznej choroby zwanej "Mają" zaskoczyło mnie wiele i to tak bardzo, że w całym natłoku emocji zwiąnych z radosną diagnozą jakaś część mnie nadal rozglądała się i nie mogła się nadziwić.

Dr P. była szczupłą kobietą w mglistej trzydziestce (bo trudno było określić czy to słuszna i zmęczona 38ka czy 32 tylko że kujonka) ubraną w koszulkę w kwiatki, siedzącą za biurkiem zasypanym papierami, książkami, kubkami. Na ścianie wisiały obrazki rysowane przez dzieci, w oknach ładne zasłony, na podłodze wykładzina, nawet zasłonka wokół leżanki daleka była od szpitalnej bieli. Na Dr P żadnego identyfikatora, nigdzie wokół szpatuł do gardła- szok i niepewność jutra! :)

Do dziś pamiętam i pewnie będę pamiętać kolor i wzorek na zasłonie kiedy kazała mi się położyć na leżance żeby obmacać brzuszek. Znikąd pojawił się stetoskop, zaraz słuchawka Dopplera. Żadne instrumenty niejasnego pochodzenia nie straszyły na widoku.

Z gabinety wyszłam najszczęśliwsza na świecie, nadal w szoku niezobowiązującą i nienachalną atmosferą lekarskiego gabinetu.

Ponieważ chwilę potem zaczęsliśmy się ogranizować do kupna domu i dwóch przeprowadzek w 3 miesiące, więcej już Dr P nie widziałam. Resztę badań przechodziłam w szpitalu, w klinice ciążowej. Tam brano krew i mierzono ciśnienie, robiono USG i maczano papierki testowe w sikach. Pomijając mój wstręt do igieł, cała reszta działa się jakoś tak .... znowu niezobowiązująco, jakby od niechcenia, mimochodem, bez wydumanych żądań, nieprzyjemnych pielęgniarek ryjących dziurska w żyłach tylko dlatego, że człowiek chlipie i mdleje i trzeba go nauczyć moresu.

Kolejne wizyty już Mają, potem z Rodzicielką i Gabim nastały w przychodni w której obecnie pracuję.

W UK nie ma kolejek do gabinetu. Każdy pacjent dzwoni do przychodni i umawia się na konkretne dziesięciominutowe wizyty lub, jeśli pacjent zajmuje więcej czasu na dwudziestominutowe, choć pacjent o tym nie wie. Wydaje mu się po prostu, że lekarz miał dla niego więcej czasu ale tak, żeby nie poczuł się zawstydzony faktem, że trzeba mu poświęcić więcej czasu.

Pacjenci stawiają się przy biurku Recepcji, podają nazwisko, godzinę i lekarza czy pielęgniarkę do której są umówienie i wskazuje się im krzesełko we właściwej części korytarza. Kliknięcie w klawiaturę i lekarz przy komputerze widzi już, ze jego kolejny pacjent czeka w poczekalni. Wstaje osobiście, wychodzi z pokoju, idzie korytarzem i wywołuje pacjenta po imieniu. Trzyma przed nim drzwi otwarte aż pacjent zajmie miejsce na krzesełku.

W przychodni brytyjskiej zasady obsługi pacenta są supełnie inne niż w Polsce. Jeśli wystarczy pomoc doraźna, pacjent dostaje receptę do ręki. Jeśli potrzebne są badania krwi lub moczu, po wizycie pacjent wraca do Recepcji i umawia się na wizytę na pobranie krwi. Mocz przynosi kiedy ma. Dostaje butelesię i badanie odbywa się na miejscu, w Przychodni. Jeśli potrzebne jest skierowanie do specjalisty, lekarz określa co jest potrzebne a pacjent wraca do domu. Zlecenie idzie do sekretarki, która wyszkujue odpowiedniego specjalistę, zespół i oddział szpitala lub kliniki i organizuje dokument w kórym zawarte są dane pacjenta, numery kontaktowe i hasło potrzebne do umówienia się na wizytę. Pacjent odbiera telefon i sekretarka informuje go, że gotowe papiery są do odebrania w Przychodni. Pacjent na podstawie otrzymanych dokumentów sam umawia się na wizytę w dogodnym czasie przez telefon lub online.

Okres oczekiwania jest bardzo różny. W poważnych przypadkach, kiedy podejrzewa się nowotwory lub inne ostre schorzenia pacjent dostaje skierowanie "2WW" czyli do badania nie dalej niż za 2 tygodnie. Mniej powazne kwestie mogą zająć miesiąc lub dwa ale długi okres oczekiwania wynika często z faktu, że ludzie nie mogą zwolnić się z pracy i żeby umówić się na wizytę u specjalisty muszą brać urlop.

W przychodniach nie ma USG, RTG, CET czy MRI. No, zdarza się EKG. Ale po wszystko inne kierujemy się grzecznie do szpitali gdzie znajdują się kliniki jednodniowe. Pacjent wchodzi na badanie rezonansem magnetycznym, wychodzi nawet bez przeskoczenia przez łóżko szpitalne i nawet nie wie, że w jego papierach ląduje pobyt w szpitalu i pełen wypis.

Po wykonanych badaniach, opisy i wnioski w postaci listów lądują w torbach poczty wewnętrznej i kierowcy NHS którzy odbierają o 15:00 próbki krwi z Przychodni w okręgu rozwożą tą pocztę do odpowiednich Przychodni.

I tu wkraczam ja. Otwieram, datuję i daję do zeskanowania. Listy w postaci elektronicznego skanu zą zapisywane w kartotece komputerowej pacjenta a ich oryginał znowu ląduje u mnie. Teraz moim zadaniem jest sprawdzić czy odpowiedni dokumnet na pewno jest w systemie pod odpowiednim nazwiskiem, znaleźć wizytę w czasie której omawiano daną chorobę, znaleźć który lekarz skierował pacjenta na to badanie i wie o przypadku najwięcej i skierować list do jego koszyczka. Często pacjent widzi się z dwoma czy trzema naszymi lekarzami jednocześnie, bo H jest od cukrzycy i astmy, B od kości i ścięgien a N jest neurochirurgiem, który po prostu lubi pracować w przychodni wiejskiej. Lekarz czyta list, robi notatki i każe zadzwonić do pacjenta, umówić go na kolejną wizytę, na kolejną krew czy EKG lub wystawia kolejne skierowanie po wizytcie pacjeta i omówieniem z nim wyników otrzymanych ze szpitala.

Brytyjska służba zdrowia ma dwa oblicza- jedno, którego nie lubimy my, Polacy bo wydaje się nam, że lekarz nie zrobił wszystkiego co można. Zamiast antybiotyku odsyła do domu z ibupromem. Ale on wie, że na grypę antybiotyk nie działa, że nieustanne zgłaszanie się po antybiotyki skutkują obniżoną odpornością na nie kiedy przychodzi prawdziwa potrzeba. Również wiele dolegliwości, które wydają się nam poważne w naszych głowach tak naprawdę nie są poważne i nie trzeba się nad nimi trząść. Lekarz nie rozdziera szat, nie straszy i nie wieszczy pogorszenia- reguje tu i teraz "a potem się zoczy".

Z drugiej strony NHS "się nie pier***li". Kiedy trzeba potrafią pacjenta przewałkować rezonansami każdej części ciała, wkładają ludziom w żywotne otwory rury i rurki (zdjęcia z tego wszystkiego starszą mnie z kopert), przepłukują, wypalają, wyciągają, zaszywają, wycinają. Znowu bez zbytniego fafarafa tak że pacjent nawet nie wie kiedy sprawa jest poważna a kiedy nie. Uważają, że spokój psychiczny pacjenta działa cuda i nie warto go straszyć szczegółami. Doświadczenia i umiejętności nie noszą na cycu jak ordery i często zaskakuje jak sprawni są w tym co robią bez nadmiernego puszenia się wokół własnego kupra. Poznałam już 4 anestezjologów, 3 chirurgów, 5 asystentów chirurga i rzesze położnych i pielęgniarek i żadne z nich nie próbowało nadmuchac mi w twarz swoim doświadczeniem. Lekarze którzy pracują w Przychodni (prócz jednego) to najnormalniejsi w świecie ludzie o których nie powiedziałoby się, że są lekarzami kiedy stoją poza swoim gabinetem. Ten jeden to wyjątek (ale pozytywny) bo przez lata był lekarzem w armii i został mu wojskowy dryg, zwrotność i celność strzału. Ale pacjenci walą do niego drzwiami o oknami bo reprezentuje starą szkołę brytyjską więc osoby po 45 rż czują się dopieszczone po dżentelmeńsku. Taka wizyta w Johna Clees'a. Wypastowane buty, spodnie w kant, krawat idealnie pionowo wzgledem środka Ziemi.

Brytyjski lekarz ma być górą bez bycia nachalnym. Jak powie to trzeba brać i nie mądrzyć się.

Polacy lubią szczegóły. Wiedzieć jakiej wielkości są jego kamienie nerkowe, ile ma wrzodów na żołądku albo jakie wysokie miał ciśnienie w zeszły wtorek. Polacy wizytujący u lekarzy częściej niż 2 razy w roku to chodząca skarbnica wiedzy medycznej, specjaliści od anatomii, urazówki lub generalnie w obcykanej dziedzinie, poradzą lekarzowi co mu przypisać, zasugerują sobie badania o których poczytali w "Blaskach i Cieniach"..... Brytyjski pacjent natomiast siedzi, słucha, kiwa głową i akceptuje co słyszy. I tak to się turla.

Tak jak polski i brytyjski pacjent różnią się pod względem wymagań wzglęzem lekarza, tak też różni się czymś jeszcze. Widzę to ja bo mam porównanie a kiedy opowiadam o tym innym w Przychodni śmieją się i nie wierzą.

Polak wchodzi chory i wybiega zdrowy.
Brytyjczyk wpada ucieszony, roześmiany, podaje nazwisko, rzuci żartem, czeka, wchodzi do gabinetu... wychodzi chory, diagnoza, jakaby nie była zobowiązuje do okazania cierpienia.

Wychodzi. Przykurczony, pochylony, wolniej kroczy, podchodzi do biurka, opiera na nim 40 lat ciężkiego życia i podsuwa karteczkę ze zleconymi badaniami. Ja szukam wolnych wizyt a oni sapią, dyszą, wzdychają. Cienkim głosem zgadzają się na wszytsko, dziękują, wychodzą jakby z diagnozą nagłej i niespodziewanej śmierci za zakrętem życia.

Patrzę w kartę: reflux. Ból głowy. Infekcja małego palca u nogi. Uporczywy kaszel. Hipochodnrycy.

A za chwilę do Przychodni wchodzi Pani W z Panem W. Z korespondencji wiem, że Pan W chodzi jeszcze tylko dlatego, że Pani W go kocha od 60 lat. Pan W ma więcej przerzutów niż organów, 87 lat i żonę skarb.
-Panie W, dobrze was widzieć! Zapomniał Pan ostatnio odebrać resztę swoich leków!
Podaje się mu torbę mniejszą niż ta co zwykle ale i tak jak paczka od Mikołaja.
-Nic dziwnego, że nie czuję się ostatnio najlepiej!!! Hahahaha!

Starsze pokolenie jest twarde. Zmaga się z chorobami odważnie, spokojnie i cierpliwie. Młode pokolenie bagatelizuje (nie potrzebuje już chyba moich leków przeciwpadaczkowych) lub panikuje (mam 38 stopni gorączki i potrzebuję widzieć doktora już!) a po wizycie mdleje z rozczulenia. Przed wizytą palotkuje i chichra w poczekalni z koleżanką, po wyjściu szepcze.

A, pacjenci w poczekalni NIE ROZMAWIAJĄ ze sobą. Nigdy. Przenigdy. Kropka. Mają kolorowe magazyny o dekoracji wnętrz. Żadnych śmiertelnych diagnoz przed wejściem do gabinetu. 


poniedziałek, 10 marca 2014

NFZ vs NHS

Istnieje zasadnicza różnica między polskim a angielskim pacjentem narodowej służby zdrowia.

Tak zasadnicza, że każdy kto spędził choć jeden, długi, ciągnący się w nieskończoność dzień w polskiej przychodni NFZ i nawet jedną godzinę w angielskiej przychodni, zauważy ją natychmiast.
Dorastałam w wielkim mieście więc Przychodnia Rejonowa stanowiła trzy piętrowy, obszerny, oszklony budynek z własnym pogotowiem, rtgenem, salami zabiegowymi w każdym temacie, zastępami pielęgniarek i lekarzy każdej specjalności. Żeby trafić dwa razy na tego samego lekarza było trudno bo przypływali i odpływali tak często ze średnio zdrowy pacjent widział ten sam kitel tylko kiedy wracał  na "ja tylko na chwileczkę... puk puk.... co pan, kolejka tu jest!".
Moja Rodzicielka miała inne spojrzenie na kwestie zmian w personelu medycznym bo miałam w lubości zapadać na anginę i zapalenie oskrzeli trzy razy w miesiącu. Kolejne wizyty w Przychodni przypominały raczej replay za replayem.

W domu nie było zaufania do medycyny uprawianej za koperty bo lata 80 i 90 charakteryzowały się wysokim stopniej łapówkarstwa na wysokim szczeblu jak i na niskim. Brali co popadło: kawę, rajstopy, podręczniki, encyklopedie, napoleony, gotówki i kluczyki do aut. Ponieważ chorowanie było w związku z tym dość drogim interesem z nie przewidzianym rezultatem pomimo grubości koperty, polski pacjent wzbraniali się zwykle od wizyty w przychodni tak długo jak się dało. "Lekarze to rzeźnicy" więc zwykle wolał dawać zabrać się pogotowiu prosto z domu lub ostatecznie doczołgać się do sąsiada z jelitami ciągnącymi się ja nim jak zapustowe korale  niż własnoręcznie oddać się w ręce rzeźnickiej służby zdrowia. Zwykle odwożą klienta nieprzytomnego ale nieszczęśnicy zachowujący świadomość walczą jeszcze na noszach, pędzają się od nachalnych rąk i obwieszczają, że nic im nie jest kiedy zamykają się za nim drzwi ambulansu. Jak zdarzało się Rodzicielce.
"Raz wpadniesz to bagno i już cię nie puszczą"- mawiają.
Więc, pomijając obłożnie chorych i walczących z ambulansem, zwykle docierają Polacy do przychodni kiedy stan zdrowia staje się raczej na tyle męczący lub uniemożliwiający pracę, że raczej nie mają innego wyjścia. Po L4 trzeba się poświęcić.

Wchodzi więc Pacjent do budynku i cumuje przy okienku Rejestracji. Mityczny potwór NFZ....
Kiedy miałam lat 7, w czasach komuny, Rejestracja była największą skałą leżącą na drodze do zdrowia poczciwego człowieka. Rzędy, kolumny, przepastne szuflady wypchane szarymi kopertami - kartami pacjenta bronione były przez cycate matrony w obszernych fartuchach mieszające herbaty w szklankach i dzielące się eklerkami z pobliskiej cukierni.
-Słucham!
-Dziecko jest chore, można zobaczyć się z pediatrą?
Kontrolne spojrzenia w dół za okienko gdzie zwykle stałam chorowita Ja.
-Nazwisko!
-Kokainowa. Kokain Kokainowa. 25 luty 1978.
-Pójdzie i siądzie po Czwórką.
I się szło. Trzeba było mieć szczęście i pieczątkę w legitymacji ubezpieczeniowej bo inaczej nie pozostawało nic innego jak zostawić dziecko sąsiadce i drałować do zakładu pracy po pieczątkę w legitymację bo bez niej było się niczym więcej jak okazem ignorancji i mataczem próbującym uzyskać pomoc medyczną na krzywy ryj. Po dziecko do sąsiadki i znowu przed okienko.
Kiedy już dorosłam, Rejesteracja niewiele się zmieniła, herbaty, ciastka, cyce i koafiury, fartuchy. Ale poszerzyła mi się percepcja rzeczywistości i sama już unikałam lekarza jak tylko mogłam. Ale czasami trzeba było...
-Kto ostatni do Czwórki?
Ktoś podnosił rękę i zajmowało się miejsce na krzesełku w otoczeniu pacjentów cierpiących na absolutnie wszystko co było możliwe. Wystarczyło wzrokiem ogarnąć zgromadzony tłumek, żeby już wiedzieć że tego dnia obiad w domu będzie spóźniony... Niedługo potem człowiek mimowolnie zaczynał wsłuchiwać się w toczącą się po drzwiami rozmowę...
-... i tak to właśnie było.
-Straszne, co też Pani powie! Boże mój...
-Tak, proszę Pani, ile pożył- miesiąc? A mówili mu lekarze, że to nic takiego. O, połowa jak tu siedzą to pewnie trzy ćwierci od śmierci ale lekarze nie powiedzą Pani, proszę Pani, tylko leki będą przypisywać i proszę Pani oszukiwać. O.
-Co też Pani powie!?
-Tak! ..... A Pan, co dolega?
-Ja?- Pan z kolejki wszedł na celownik.
-No tak, blady Pan jakiś.
-Wrzody mam.
-Och! Panie! Dopiero co sąsiada na Osobowicki odprowadziliśmy, proszę Pana. Wrzody miał jak Pan i co? Zawinął się w pół roku, nie było co ratować.
Tłum kiwa głowami i udaje przeźroczysty, żeby nie wpaść na celownik, Pan niespokojnie powierca się na krześle, bardziej blady, nerwowo spogląda w głąb korytarza.

Idzie Rejestracja. W kapciach bez palców. Puka do Czwórki z naręczem kart przytulonych do piersi. Wchodzi, wychodzi. Nawet szybko bo czasami trzeba było czekać aż herbata wystygnie i będzie akurat do picia. Szukanie kart od razu za bardzo studzi herbaty w Rejestracji.
Na ścianach plakaty straszące chronicznymi chorobami, szantażujące palaczy, odmawiające słodkich przyjemności życia podczas gdy Rejestracja opychała się tymi ciastkami....
Godzina, dwie, pacjentka od umierających sąsiadów już poszła, nastała nowa, te same dialogi, ta sama medyczna paranoja. Unikało się spojrzeń w oczy pacjentów spod ściany na wprost, czasami jednak nie dało się- ktoś miał krzywe oko, dwie głowy, dziecko wysypkę jak po polowaniu ze śrutówkami. Lepiej było już patrzeć na te plakaty. Wstać nie dało się bez konsekwencji bo od razu znikało wolne krzesełko. Powoli zbliżała się moja kolej.
Wypolerowane podłogi- już na nie patrzyłam.
Nogi od krzeseł- też już widziałam.
Gorączka, ból głowy, albo zapalenie pęcherza- siku się chce do łez ale już nie ma czasu iść do kibelka. ...Może mam coś w plecaku na co można popatrzeć....
-Następny proszzzzz...!
Człowiek zrywał się, zbierał z podłogi czapki, kurtki, z plecaka wysypywało się badziewie, w pośpiechu jakby gabinet lekarza stał otwarty dla nas tylko przez chwilę, drzwi mogły się zamknąć i wagon odjechałby bezpowrotnie w inną część budynku.
Za białym biurkiem siedział Lekarz- zawsze w fartuchu, czasem wyprasowanym, czasem zupełnie nie. Na kieszeni metka z nazwiskiem, jakiś maziuk sprany po flamastrze, długopis... Opowiadało się co dolega i następowała krępująca cisza podczas której Lekarz grzebał się w karcie pacjenta a ja zwiedzałam nowe krajobrazy- słoik ze szpatułami do gardła, tablica z literami, puste parapety, szklana szafka z lekami której nigdy nie widziałam w użyciu. Czarny ebonitowy telefon, czasem nowszy- seledynowy. Karty pacjentów ułożone tak, żeby nazwiska wystawały dobrze widoczne.
-Nowak, Kokot, Puczygielska Helena, rocznik 48, to pewnie ta od sensacji medycznych. Gruba karta, nie ma co robić więc chodzi do lekarza. ...
-Proszzz zdjąć górę. Wdech, wydech, wdech, wydech...
/zimna słuchawka od stetoskopu od której można dostać zapalenia płuc/
-Kaszlnąć proszzz...
-!!!
-Antybiotyk dam.
-Dziękuję.
Znowu zwiedzanie gabinetu. Żadnego śladu indywidualności Lekarza. Taki pokój w którym może zasiąść każdy, włożyć fartuch i dać antybiotyk. Tablica na wprost pokazuje kolano od środka. "Było sobie życie".
-Do widzenia.
Wychodziło się  szybko, nie patrząc na resztę siedzących, oby jak najszybciej, najdalej, do apteki i do domu w cholerę.
Do szpitala w Polsce idzie się w przypadkach skrajnych. Zazwyczaj fizycznych bo od wizyty u psychologa czy psychiatry strach pomyśleć. Jeszcze się okaże, że człowiek wariat... O psychice się z Lekarzem nie rozmawia, chyba, że każą a i tak mówi się tylko tyle ile trzeba. Przychodzi się z ciałem,  szurając nogami, z bladym liczkiem, drżącymi rękami, w strachu, że stwierdzą coś złego, że wyślą na  b a d a n i a , albo do szpitala... W większości przypadków jednak wychodzi się z błahą diagnozą, powiewając receptą, wolnym i szczęśliwym. W tempie wyścigowego auta, po schodach w dół, przez oszkolne drzwi i na ulice... zanim się Lekarz rozmyśli!
Raz w życiu siedziałam na wprost biurka i cale życie przewijało mi się przed oczami. Poszłam na badania do pracy, zrobili mi rtg klatki i pod gabinet. Wysiedziałam swoje, weszłam. Pani wycięta z żurnala pt. Recepcja tylko ze w roli Lekarza długo i wnikliwie patrzyla w moja klisze.
- Ty się dobrze czujesz dziecko?
-Jja ? Dobrze.
- Na pewno?
-Tutak? A nie powinnam?- bo już sama nie wiedziałam która odpowiedź jest właściwa.
Pani zasiadła.
-Powinnam wezwać pogotowie i to już. Daj rękę do ciśnienia. Podręcznikowe. Hm... Na pewno nie jest ci słabo? Nie masz boli żadnych? Hm.
-A tccco jjest?
-No na pewno nie jest dobrze.
-Co niedobrze? Miał być papier do pracy.
-Dziecko- ty masz dziecko bawole serce i z czym takim powinnać już leżeć na Osobowickim!
/bawole serce- pomidor, jedyne skojarzenie/
-Skierowanie na rtg z kontrastem. A tu do kliniki na echo serca i dopplera. I usg. Proszz.. Jutro. I tak cie dziecko nie powinnam stad wypuszczać.
Wyszłam. W domu żałoba. Rodzicielka zadzwoniła do Ciotki od Wujka byłego Milicjanta- ichna służba zdrowia mało zabijała. Mniej. Statystycznie. W trybie nagłym zorganizowano mi zalecone testy jeszcze tego samego dnia w Policyjnym.
-Ta pani może się  puknąć mocno ściana w czoło albo oddać dyplom na Akademie. Masz serce jak każdy tylko minimalna niedomykalność zastawki ale tym możesz zacząć  się przejmować za jakieś 40 lat. A spójrztu, o. Pani z Przychodni Pracy ma własną klklinikę kardiologiczną na Psim Polu. Skierowala cie do samej siebie.
Ale była zła na drugi dzień kiedy przyniosłam jej gotowe wyniki z Resortowego.
-Co to jest? Ty masz ciężki stan i mi tu pokazujesz co? To nie przelewki dziecko, to mogą być
bzdury a nie wyniki!
-To jest Policyjny.
-To co ze Policyjny, tam tez pewnie pracują nieprofesjonalnie!
-Jak tu?
-... Bierzesz to na siebie, ja umywam ręce. Ale zzaświadczenianie wystawie!
Wyszłam na korytarz, do Recepcji po papier.
-Ale doktor nie wystawiła, ja nie mogę wydać.
-Papier albo wracam z Policja na panią doktor.
Spojrzała na mnie Recepcja, wykręciła numer na czarnym ebonicie. Zamieniła trzy zdania i papier wystawiła.

Jako ozdrowieniec z ciężkiej i śmiertelnej choroby serca na tym zakończyłam moją przygodę z NFZ.

CDN