wtorek, 16 lipca 2013

Czas na krok do przodu

Przy całym tym zrywaniu baków z klientów Tesco i narzekania na robotę, zapomniałam powiedzieć, że jutro zaczynam nową, dodatkową pracę! :D

Zaczęło się chyba od tego, że w kolejną sobotę z rzędu przyszedł do kolejki znany mi miły pan koło 50ki i jak zawsze trochę ponarzekaliśmy na życie. W międzyczasie klikałam, pakowałam, skanowałam i w pewnym momencie spytał:
-To się nazywa wydajność. Mądra jesteś co?
-No trochę tak.
-Pracują u mnie dwie Polki. Wy wszyscy jesteście tacy- pracowici, punktualni i sprytni. Nie zamienię ich na nikogo innego.
-A co robią?
-Jedna pracuje na mojej kuchni a druga jest kelnerką. Prowadzę pub.
-...................pub?
/mamo!/
-Tak, w B.. Nie masz przypadkiem kogoś znajomego kto chciałby popracować u nas na barze?

I tak to się zaczęło. Tydzień temu pojechałam wszystko obejrzeć, podpisać papiery i jutro idę na pierwszą wieczorną zmianę. 
Będę pracować od 18:45 do 22:45 w środy, czwartki, piątki i soboty. Przy czym w soboty zarówno w Tesco jak i w pubie. Czyli wstanę o 7:00, od 8:00 poklikam do 16:15, do domu, herbata, dzieci i na 18:45 z powrotem do roboty. Kiedy będę wracać Dzieciusie będą już spały ale za to nadal będę z nimi w domu w ciągu dnia. A w kieszeni 100% więcej kasy. Szefostwo to małżeństwo po 50tce czyli wspomniany Klient Sobotni i jego żona, najwyraźniej absolutni pasjonaci jedzenia, goszczenia i gotowania dla innych.



Oglądaliście "Zakochanego Szekspira"? Gwyneth Paltrow w jakieś 12 minucie filmu czesze kłaki w scenie w sypialni swojego zamku. To zamek do którego należy pub w którym będę pracować. Zamek B. został wykorzystany do tego i kilku innych filmów również bo to jeden z najlepiej utrzymanych zamków w UK będących w prywatnych rękach.

Pub to właściwie restauracja bo nie jest to miejsce które serwuje zimne piwsko na gołych stołach a w pubie nie ma nic do jedzenia prócz orzeszków z paczki wielkości naparstka. We środy trwa tam wieczór stekowy, robią prawdziwe jedzenie ze świeżych składników, słynne "pies" o których już się nasłuchałam... W końcu jakaś restauracja z prawdziwego zdarzenia. A więc mają już Polkę na kuchni, Polkę na sali a teraz i Polkę za barem.

Cheers!

A skoro już o imprerializmie mowa...

... to powiem, że taką imperialistkę mieliśmy swego czasu w Tesco i ciekawa jestem ile osób dziękuje losowi za prawo do emerytury, z którego skorzystała.

Pan, nazwijmy ją Antena ze względu na podobieństwo jej prawdziwego imienia do tego słowa urodziła się i wychowała w RPA. Czyli Afrykanerka. Wiekiem blisko emerytury, mało pracowała a soje zajęcie traktowała bardzo poważnie z naciskiem na "mało" czyli przez 6 lat nigdy nie widziałam żeby robiła coś innego niż przekładanie kwiatów z wiaderka do wiaderka.

Ale tak naprawę po raz pierwszy zwróciłam na nią uwagę kiedy po kilku miesięcy nieustannego mijania się z nią w drzwiach zdałam sobie sprawę, że NIGDY nie mówi pierwsza powitania oraz ZAWSZE czeka aż ktoś jej otworzy te cholerne, plastikowe drzwi wahadłowe. Drzwi mają szybki więc zawsze widać było, że jak tylko zauważyła, że ktoś nadchodzi z drugiej strony, odsuwała się i czekała aż ta osoba drzwi otworzy na oścież i przepuści ją w drodze do swoich spraw.

-Co za wydumana osoba- powiedziałam sobie i w tym czasie jeszcze podzieliłam się swoimi przemyśleniami z Trufflem. Okazało się, że miała to samo wrażenie.

Po dobrym roku dowiedziałam się w czym rzecz. Przez ten cały czas Antena często nawijała do mnie różne historie ale jej akcent był dla mnie kompletną ale to kompletną enigmą i pozostawało tylko kiwać głową, dodawać jakieś mniej lub bardziej zaangażowane okrzyki i Antena miała stuprocentowe wrażenie, że prowadzi konwersacje. Jej monolog natomiast z założenia nie wymagał wtrącania opinii innych.

Jakoś tak się kiedyś stało, że uwiesiła się mnie na magazynie gdzie utknęłam w jakiejś robocie nie pozwalającej zejść jej z oczu i przepytała mnie skąd jestem i jaka jest Polska. Coś tam jej opowiedziałam i wtedy rozwiązała worek ze swoimi burskimi ideologiami. Otóż:

-Ja urodziłam się w RPA w czasach kiedy jeszcze Czarni nie mieli żadnych praw. I tak powinno było zostać bo od czasu kiedy się wyzwolili spod naszej białej władzy nie radzą sobie z niczym. Kiedyś jak taka służąca była chora, szła do lekarza i miała na to pieniądze bo zwykle nie dostawała nic od swojego pana póki nie było potrzebne. Wtedy jej dawał na lekarza. Jak nie chorowała to miała mieszkanie i jedzenie ale nie dostawała żadnych pieniędzy bo i po co jej? A teraz? Dostają wypłaty za służbę u Białych ale mąż zabiera i wydaje na co chce a ona też nic nie ma. I co, źle im było? Ja miałam własną służącą od ubierania, jedną od czesania włosów, jedną od karmienia mnie. A potem wszystko szlag trafił. Nic nie musiałam robić sama. Potem wyjechałam do UK bo się zrobiło nieprzyjemnie, Czarni byli wszędzie i strach było wyjść na ulicę. W UK mąż mnie zostawił i zniknął, nie widziałam go ani razu od tamtego czasu... A wy emigranci to pewnego dnia będzie was więcej w tym kraju niż Brytyjczyków!
-A ty masz Brytyjskie obywatelstwo?
-Nie.
-Właśnie.
-No nie właśnie. Ja urodziłam się w Imperium Brytyjskim, to daje mi niepodważalne prawo mieszkać gdzie tylko chcę na świecie!

I już wszystko było jasne....

Nie dziwię się już, że uważała zwykle, że to jej trzeba otwierać drzwi przed nosem i nigdy nie mówiła głupiego dziękuję.

Teraz mieszka z Synkiem. Synek ma dobre 40 lat, nieżonaty i brzydki jak kulka kociego futra- rudy, okrągły i generalnie fuj. Od roku z okładem przychodzi z mamusią na zakupy. Nigdy za nic nie płaci ale zawsze (ZAWSZE) trzyma swój wielki portfel wypchany książeczkami czekowymi (których w UK już nikt nie akceptuje) blisko przy piersi jak pakiet orderów. Może i wychowany w UK ale na starych zasadach. Nigdy się nie odzywa, patrzy ponad głowami innych i czeka aż mama zapłaci. Mama natomiast, Antena- ZAWSZE po pracy chodziła i nadal tak robi, z kluczykami do auta w garści, z tym od stacyjki na sztorc w ręku. Zupełnie tak jakby spodziewała się własnego auta tuż a półką i już trzymała kluczyk gotowy.

Mamy auto i książeczki czekowe. Miałam służącą od włosów. Kto otworzy mi drzwi?







poniedziałek, 15 lipca 2013

Margaret Thacher w natarciu

Takie klientki nie zdarzają się często ale jak już, pozostawiają po sobie niezatarty ślad w pamięci. Nie dlatego, że są wredne ale dlatego, że swoim zachowaniem przełączają jakiś pstryczek w twojej głowie w wyniku czego uruchamiają się procesy myślowe o które sama byś siebie nie posądziła...

/-Wzięłabym teraz kij nabijany gwodździami i siekałabym tą słodką starszą panią po górnych częściach ciała aż powstałby tatar czekający na jajko./

Myślisz: "Boże, jak ja mogłam coś takiego pomyśleć?" Ale już się stało- kobieta obudziła smoka. :D

Więc zaczęło się od tego, że dama, pod prąd, natarła na moją kolejkę oczekujących na obsłużenie, zacumowała przed kasą i roztoczyła wokół siebie zapach wanili, ciastek, mleka i babcinych opowieści na dobranoc.

Błekitna bluzeczka zapinana na milion maleńkich guzików, wyprasowana nienagannie, czysta i nieskalana mimo upały gorejącego na zewnątrz. Choć podobno staruszki się nie pocą, więc powiedzmy, że miała fory. Włos siwy, ślicznie ułożony w tortownicę ala' Margaret Thacher, żadnego makijażu prócz pooranej zmarszczkami damy pod 90. Na haku torebka z lat '80, spódniczka, sandałki bez palca z których wystawały palce. Standard dobrze ułożonej Brytyjki starego pokolenia. Odezwała się jednak głosem madamme Tyszkiewicz:

-Przepraszam bardzo. Gdzię mogę znaleźć mleko i "płody rolne"?

"Płody rolne"??

Już śpieszę z wyjaśnieniami. Kiedy jeszcze byłam w liceum językowym, uczyli nas, że do sklepu idzie się po "grocery" czyli staromodne zakupy. Do warzywniaka natomiast po "green grocery" i stąd zrozumiałam o co chodziło damie i nie znokautowała mnie od razu ale dopiero po chwili. Jednak określenie to jest równie niemodne i trącające rozkładającą się ze starości myszką jak spytać "w którą stronę na płody rolne"?

Bez mrugnięcia okiem wskazałam ręką ogólnie kierunek na sklep, bo trudno z perspektywy kasy, oblężonej przez klientów ciągnących się w kolejce następnych 15 metrów podawać babci dokładniejsze koordynaty. Tym bardziej, że między mną a płodami jest po drodze dział z kosmetykami, piekarnia i pieluchy. A więc wskazałam.

-A mleko? Chyba nie twierdzisz, że płody i mleko znajdują się w tym samym miejscu bo oczywistym jest fakt, że  TO NIEMOŻLIWE!

Uchwyciłam brwi zanim wyskoczyły mi ponad głowę.

-Nie, nie są w tym samym miesjcu. Ale wystarczająco blisko, żeby wskazać wspólny kierunek.

Margaret odcumowała od kasy i pożeglowała we wskazanym kierunku i przez króką chwilę mój świadomy mózg pożyczył sobie, żeby nawtykała w wózek po korek i musiała iść przez normalną kasę a nie przez moją, szybkostrzelną.

Jakieś klientki na widok Margeret spojrzały na mnie i chórlanie stwierdziły:
-Uups!

Minęło z 25 minut. Teraz już wiem, że tyle potrzebowała Margaret, żeby obfuczyć pół załogi i wrócić do mnie. Pewnie dlatego, że wiedziałam co to jest "green grocery" pomyślała, że ze wszystkich tych niedouczonych idiotów którzy tu pracują, tamta niedouczona idiotka wydaje się najbardziej kompetentna do tego, żeby zrobić jej z życia piekło.

Ustawiła się w kolejce i doczekała do swojego "pięć minut" z którego wykorzystała świetnie każdą sekundę.

Postawiła koszyk z buteleczką mleka i pomidorem (25 minut!) i oświadczyła:

-Powinniście szkolić lepiej swoich ludzi! Żadna z napotkanych osób nie umiała wskazać mi "green grocery" i nie wiedziała co to znaczy! Jak można nie znać podstawowych określeń pracując w sklepie sprzedających żywność!

Bóg mnie otoczył swoją łaską, że mnie w tym momencie zamroczyło i nie powiedziałam nic głupiego z kategorii:
-Proszę Pani, w dzisiejszych czasach idziemy do sklepu z komputerami i ekspedient nie wie w tym temacie nic. On tam tylko dokłada do półek i kasuje karty. Takie czasy.

Ale nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się tylko wymiająco i pikam jej to mleko.

-Słucham- zacisnęła garotę Margaret.
-Słucham?
-Słucham. Dlaczego wasza obsługa nie wie co to "green grocery"??
-Może dlatego, że tutaj używa się słowa "produce"?
-PRODUCE?? Ja nie jestem zainteresowana tym jakich słów na określenie green grocery stosujecie!

Piknęłam mleko i sięgam po pomidora. W tej samej chwili Margert sięgnęła w stos reklamówek, wydziobała jedną i siłuje się z otwarciem. Siłuje. Siłuje. Bez słowa wyciągnęłam rękę co zwykle działa tak, że klient podaje mi ją i czeka aż specjalistycznym ruchem ją otworzę komentując zwykle to zabawnym tonem.

Trzymam rękę a ta się siłuje i widzę, że reklamówki nie odda.
-Trzeba mieć wilgotne palce.
-SŁUCHAM???
/o Jezu, znowu coś nie tak.../
-...wilgotne palce....?... po...lizać?
-NIGDY W ŻYCIU NIE LIZAŁAM WŁASNYCH PALCÓW!!!!!!

"Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza"

Szybko więc sięgnęłam sama po reklamówkę kierując własnego palucha do buzi.

-JEŚLI POLIŻESZ SWOJEGO PALCA I DASZ MI TĄ REKLAMÓWKĘ - ODMÓWIĘ ZAKUPU I WYJDĘ!!!

Skurczyłam się do rozmiaru zielonego groszka.

Jakaś klientka, następna w kolejce, zafalowała bliżej mojego stanowiska i siarczącej Margaret, zupełnie nieświadomie i bez z góry określonego celu.

-PROSZĘ SIĘ ODDALIĆ! MOŻE JESTEM STARA TORBA ALE WYMAGAM MINIMUM SZACUNKU DO MOJEJ OSOBY!

Kolejka położyła się jak zagajnik po huraganie. Nikt nawet nie pisnął słówka ani nie prychnął z rozbawieniem. Margaret podcięła nogi obserwatorom jakby miała jakieś działo psioniczne w torebce.
Spojrzałam w tłum i widziałam spojrzenia mówiące: "Trzymaj się dziecko, już gotujemy wodę i szykujemy bandaże".

Piknęłam pomidorka, drżącą ręką kładąc go na blacie. Już sama nie wiedziałam jak można zmolestować pomidora według Margaret więc zamieniłam się w bardzo przestraszonego snajpera.

-2,97.

Margaret rozejrzała się teatralnie wokół siebie w poszukiwaniu ekranu z ceną, nawet tam gdzie ekranu nie było prawa być. Wisi mi nad głową.

-Gdzie to jest napisane?
Wskazałąm bardzo małym, drżącym paluszkiem:
-Tu. 2,97.
-NIE MÓGŁBY BYĆ MNIEJSZY, PRAWDA?

/mamo!/

-Ma Pani kartę Tesco?
-NIE! - jakbym pytała publicznie czy nie ma przypadkiem problemów z nietrzymaniem moczu.

Podała mi banknot pięciofuntowy. Schowałam się w kasie z pieniędzmi i czekałam co dalej wygrzebując resztę.
-Co to jest?
-Rachunek?
-A po co mi on? Czy to niezbyt wielkie mecyje jak na zakupy składające się z mleka i pomidora?
/cholera dokładnie to samo pytanie chciałam jej w tym momencie zadać ale Bóg spuścił na mnie kolejną błogosławioną pomroczność/

Kolejna klientka podeszła do kasy spodziewając się, że Margaret zabierze swoją siatę z działem psionicznym i pójdzie siać zgrozę do własnego domu. Ta jednak nie odpuściła.

-COFNĄĆ SIĘ! COFNĄĆ! MOŻE I JESTEM STARA I DURNA ALE NADAL JESTEM TU KLIENTEM! PODEJDZIE PANI JAK JA ODEJDĘ OD KASY W TAMTĄ STRONĘ! SZACUNKU! SZACUNKU!!!

Włosy kolejnej klientki, obwrzeszczanej już drugi raz posiwiały na moich oczach.  Zagarneła pociechę pod spódnicę i skurczyła się 2 metry od kasy.

Margaret wzieła swoje zielone gówniane zakupy, wzgardzony rachunek, działo i wyszarpaną reklamówkę i cały ten staroświecki, brytyjski styl bycia matrony poniżającej swoją służbę na każdym kroku i odpłynęła wolnym krokiem w przysłowiowe pizdu zapominając się pożegnać. Nawet dla zachowania pozorów.

Klienci podali pomocną dłoń, dostałam od kogoś cukierka i kolejne kilka minut, zbierałam gratulacje dla cierpliwości i opanowania.

Imperialnej Brytanii na pohybel, kurwa ich imperialistyczna mać.



środa, 10 lipca 2013

Sen na jawie czy jawa senna czy świadomy sen czy...

Nigdy w życiu nie przydarzyło mi się coś tak odjechanego.

Połozyłam Gabiego spać czyli w praktyce, zasnęłam z nim. Suseł położył Maję spać czyli w praktyce utknął na opowiadaniu o całym dniu, czytaniu "Alicji w krainie czarów" i zasnął razem z Mają.

Śni mi się, że budzi mnie szum morza.

Suseł ma taki budzik, który zaczyna się od szumu morza, potem przechodzi w odległą syrenę portową i znowu szum morza. Nie cierpię tego budzika bo dźwięki natury kojarzą mi się teraz z 5:30 nad ranem i porą o której Suseł wstaje do pracy.

A więc słyszę szum i czekam na syrenę. Nic. Nadal szumi i to coraz głośniej. Zrywam się więc i macam po łóżku ale łóżko jest puste. Na korytarzu nadal świeci się światło, słyszę telewizor u Rodzicielki więc mój mózg uznaje, że jest późny wieczór bo zwykle ok 1:00 Rodzicielka wychodzi jeszcze na kropelkę z Bostonem a w drodze powrotnej wszystko zamyka i gasi światła.

Woda szumi coraz głośniej. Macam po łóżku i już chcę kląć na Susła, że poszedł do Mai ale telefon zostawił gdzieś pod łóżkiem i zaraz obudzi Gabiego. Kiedy tak macam po stronie Susła, dociera do mnie, że szum wody dobiega zza okna. Myślę:
-Matko, jaka ulewa!

Ale przecież ulewa nie szumi jak woda płynąca. Ogarnia mnie panika- Idzie Wielka Woda!

Przez dobrą chwilę siedzę na wprost zasłoniętego okna i boję się wyjrzeć. W końcu udało się- wystawiłam głowę przez okno i patrzę na spokojną ulicę. Nigdzie nie ma wody.... ale szum narasta nieustannie!

Ulicą idzie dwóch chłopaków, przyśpieszają pod naszymi oknami i zatrzymują się na wprost przejścia, które rozdziela nasz dom od domu sąsiadki. To wąski chodnik pnący się pod górę i łączący się ze ścieżką która biegnie za domami równolegle do naszej ulicy, Po jej drugiej stronie biegną ogrody domów stojących przy kolejnej ulicy, leżącej ok 10 metrów wyżej niż nasze. W ten sposób dach naszego domu leży na tym samym poziomie co ogrody i podłoga domów naszych sąsiadów.

Chłopaki wskazują na coś palcami i słyszę jak mówią coś w podnieceniu- trudno już cokolwiek zrozumieć jest już tak szzzzzzzz....

Nagle, z przejścia na ulicę wylewa się powódź wody, wprost wypada z pędem z przewężenia między naszymi domami i chłopaki odskakują na boki. Wody jest na pół metra wysokości. Na spadku przy krawężniku tworzy się białą kipiel i mój senny zwid poddaje kolejną hipotezę:

-To moja pralka, sorki.

Ale jaka pralka!! Tyle wody nie pomieści nawet cały supermarket pralek a woda dociera już do drugiej strony ulicy i wpływa pod samochody zaparkowane po drugiej stronie. Powódź tymczasem nie słabnie, wartki nurt wali jak z przerwanej tamy!

Lecę na dół, nic nie rozumiem, nie ma Susła ani Rodzicielki, nikt nic nie słyszy, zaraz wszyscy zatoną!

Wypadam do kuchni, do spiżarni i do ogrodu. Drzwi są otwarte, bramka prowadząca prosto do przejścia też. Gołymi stopami wpadam w rzekę wody, która wpływa do naszego ogrodu pod płotem... Słyszę głosy- Suseł i Rodzicielka.
-Co się dzieje?- wszystko się kręci.
-Woda płynie- odpowiadają i dodają coś jeszcze ale nie rozumiem.
-CO SIĘ DZIEJE? NIC NIE ROZUMIEM, PRZECIEŻ JA KOMPLETNIE ŚPIĘ!!

Suseł patrzy jak na wariatkę.
-Nie śpisz. Woda płynie... Sąsiad spuszcza basen!

I wtedy zrozumiałam, że to nie sen tylko stuprocentowa rzeczywistość!

Nasz sąsiad ma basen z prawdziwego zdarzenia, wielka konstrukcja na balach trzyma pokład z drewna na którym stoi basen na 15 osób i psa. I o 1:00 w nocy uznał, że jest wystarczająco cicho, nikt nie chodzi ulicami i można spuścić basen. Nie chcę wiedzieć jak robił to zwykle, bo mieszkamy tu już 5 lat i nigdy wcześniej nie zalał pół ulicy taką powodzią. Tym razem jednak otworzył obudowę i pozwolił wszystkim tym hektolitrom wody chlusnąć swobodnie w dół zbocza na którym stoją nasze domy.

A Rodzicielka akurat w tym momencie szła z Bostonem na spacer. Dzięki temu, że Suseł wstał od Mai i szykował się spać, poszedł do łazienki i Rodzicielka niespodziewanie pocałowała klamkę i zeszła na dół 20 sekund później, woda nie zmyła jej i psa na ulicę. Miała w perspektywie dobre 10 metrów fantazyjnego ślizgu z wodą w dół po betonie.

Tak się zdezorientowałam, że wróciłam do łóżka i kompletnie nie wiedziałam gdzie oko i noga. Wszystko się pomieszało, przez cały czas myślałam, że to sen bo rzeczywistość była tak niespodziewana i nietypowa, że mój mózg uznał, że to musi być sen.

Rano, woda nadal stało na ulicy w głębokich kałużach. Przejście czystsze niż kiedykolwiek zdradzało ślady powodzi tylko tam gdzie trawa wyczesała się w dół ścieżki jak pociągnięta grzebieniem wróżek przyrodniczych. Jeśli były tam jakieś pety i paczki po czipsach to teraz leżały pod autami po drugiej stronie ulicy.

Pomysł był przedni. Bardzo angielski. Gratulacje.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Najnowsze płody gryzipórcze

A to moje dwa najnowsze artykuły do których siedzę i czytam jak w starych dobrych czasach na Uniwersytecie. Czekam, może ktoś mi kiedyś za nie zapłaci? :)

No dobra, lubię pisać, za darmo czy za czapkę śliwek. :)




Mejkołwer czyli remont pokoiku

Niedługo po narodzinach Mai wymalowałyśmy z Rodzicielką Majowy pokój na różową brzoskwinię, nad listwami przypodłogowymi przykleiłyśmy tapetę ze zwierzaczkami, jeszcze z Polski. Kominek pochłonął jakieś 5 dni mojego życia od kiedy zauważyłam, że to piękny, żeliwny antyk ale tak zamalowany, że wszystkie reliefy prawie wypłaszczyły się po 50 latach traktowania białą olejną. Dożarłam się wtedy więc do samego żeliwa i pociągnęłam Hammeritem na czerwono i złoto.

Ale to było 5 lat temu i czas na zmiany. Zaplanowałam remont na Wielkanoc i tak też się stało. Usunęłyśmy z pokoju wszystko, łącznie z dziećmi i zerwałyśmy tapety ze zwierzątkami. Zaczełam od sufitu na niebiesko (sweetcorn flower) i trochę to zajęło bo po zeszłorocznym cieknięciu zbiornika wyrównawczego na strychu z sufitu straszyła wielka brunatna plama. Ale dała się pokryć.

Pociągnęłam niebieskim ok 20cm na ścianę w dół, żeby trochę uwolnić sufit i nadać mu wrażenie prawdziwego nieba. W dół poszło na żółto (sunnny smile) a od podłogi na różnych wysokościach wokół całego pokoju fale Dunaju z zielonego (green meadow). Cały pokój ma idiotyczny kształ t aż 7 ścian, z tymi mniejszymi aż 12 bo całość ma kształt litery H. Wiwat angielska architektura!

I zaczęło się najlepsze. Wyszukałam we wszystkich możliwych sklepach w mieście kolorowanki na duże naklejki, kupiłam flamastry i zasiadłam na podłodze w pokoiku na 2 dni kolorując obrazki. Niebo wykleiłam plastikowymi, grubymi naklejkami z planetami, rakietami i kosmotkami. Dziesiątki kwiatków ściągniętych z sieci i wydrukowanych poszło na dolne części ścian, gdzie było już zielono od łąki. Znalazłam całą masę pięknych motyli w czyjejś kolekcji internetowej kolekcji kolorowanek dla dzieci i te poszły na ścianę nad kominkiem. Ciągną za sobą brokatowe ślady.


Nad samym gzymsem kominka zamieszkały cudne koniki z domkiem i jabłonką. I tęczą. Ze starego kalendarza wycięłam słodkie misie, które w różnych miejscach w pokoju huśtają się na huśtawkach, mają piknik pod drzewkiem... Jest też zrobiona z błękitnego papieru mała sadzawka z kaczkami. Na drugiej, największej ścianie namalowałam żyrafę od podłogi do sufitu ale niestety nie spodobała się Rodzicielce, więc zamalowałam i żyrafa czeka na natchnienie. Kąt w którym miało być łóżeczko Gabiego wykleiłam wyścigówkami, stacjami benzynowymi, jest meta i ludziki jadą w wyścigu... Na ścianie na wprost okna pyknęłam wielką gałąź na 1,5m długą na której posadziłam wielką sowę w całości wyciętą z ozdobnego papieru, z odstającą kokardą. Niestety kilka dni potem wpadło nam gratis łóżko piętrowe i musiałam zastawić łóżkiem całą gałąź. Widać tylko łapy i nawet nie mogę zrobić przyzwoitego zdjęcia. :(



Pokój wyszedł przecudnie. W jednym rogu, koło okna wymalowałam latawiec, są fajne półeczki, pod sufitem lata dwupłatowiec którego odtworzyłam z obrazka wypatrzonego w sieci. Ponieważ Maja jest jeszcze za gapowata żeby spać na górnym łóżku, zdjęliśmy drabinkę i Maja śpi na dole. Ma tam skrzynię pełną miśków i lampkę księżyc. Zazdroszczę jej tego kącika....



Dużo pracy. Dużo kolorowania i jeszcze więcej wycinania. Żyrafa czeka na swój dzień, który jak sądzę nastąpi niebawem.

I czekamy aż Gabi usamodzielni się na tyle, że przestanie błagać o trzymanie go za rączkę przez większą część nocy... Wtedy przyjdzie czas na uczenie ich spania w jednym pokoju. Mam czas do stycznia kiedy Gabi pójdzie do przedszkola i będą w końcu wstawać razem. Na razie Maja budziłaby Gabiego wstając do szkoły, tymczasem Gabi jest śpioch i pozwalam mu spać ile chce.

Dopstrykam jeszcze zdjęć i zaktualizuję ten post....

-Może dzisiaj?- spytała żyrafa nieśmiało.