piątek, 26 kwietnia 2013

Gwiezdna opowieść

Macie dziś moje całe popołudnie. :)
Zauważyłam, że opowiedziałam Wam o Suśle i Astronomii ale nie dodałam nic z ogólnego kontekstu i wygląda na to, że wziełam i polubiłam Astronomię szast prast. :)

Więc było tak, że moja Rodzicielka była kierownikiem księgarni (lub pracowała w księgarni) od roku przez moim urodzeniem. Ponieważ byłam typem niezbyt uspołecznionym w wieku żłobkowym, mama musiała zabierać mnie do siebie do pracy i jako knypek spędzałam godziny na zapleczu przekładając ciężkie komunistyczne tomiszcza rozpraw ideologicznych..z kupki na kupkę... albo zakopywałam się w górach papieru z paczek, albo rysowałam wielkie ludzie na wielkich arkuszach papieru... I tak upływał czas dopóki nie spodobało mi się moje drugie przedszkole. Tak czy inaczej mój los jako móla książkowego został już przypieczętowany. Nawet wtedy kiedy już nie musiałam kwitnąć wbrew regulaminowi na tyłach księgarni, ulubioną rozrywką było szabrowanie po magazynie kiedy wracałam z Babcią z przedszkola i zachaczałyśmy o pracę Rodzicielki.

Razu pewnego, a mogłam mieć z 6-7 lat natrafiłam na dostawę towaru i po sufit piętrzyły się paki z nowymi książkami, popakowane w papiery i zawiązane sznurkami. W tych czasach pakowało się książki w kilka arkuszy papieru drukarskiego z tzw. niedobitek, potem arkusz papieru pakowego, naklejka z miejscem odbioru, sznur i ciężarówka. Niedobitki to arkusze na których przesunął się wydruk i np czerwony kolor wystaje poza zasięg ilustracji. Znacie takie niedoróbki z tamtych czasów. Jak nie przekraczał 1mm to się nawet dawało spokój i szło toto do szycia, stając się niedorobionym, przesuniętym podręcznikiem...

Więc, Rodzicielka dała nożyk do paczek i mogłam sobie rozcinać w miarę jak trwało przyjęcie towaru. Wtem...

... i tu pierwszy Kamień Milowy na mojej drodze życia...

...kiedy rozcięłam papier i otworzyłam paczkę jak tulipan, oczom moim ukazał się obraz przedziwny. Stosik książek po środku otaczała feeria barw jakiś pięknych zółtych, czerwonych, niebieskich kul! Zsunęłam ksiązki o usiadłam na wielkim papierzysku a właściwie kilku warstwach, otoczona  gwiazdozbiorami i kulami płonących gwiazd.... w tym momencie mózg mi się zwiesił i chyba zostało tak do dzisiaj....

To była dużoformatowa książka dla dzieci o astronomii. Rozerwałam pakę do końca i okazało się, że kolejne arkusze to ciąg dalszy. Pocięłam wzdłuż węższych krawędzi, złożyłam wg kolejności stron które się przytrafiły w tej paczce i zszyłam zszywaczem. Pognieciona, pocięta na oślep zawierała w sobie Cud Wszechświata- Układ Słoneczny, galaktyki, mgławice, księżyce, chmury asteroidów... i skala wielkosci gwiazd od Betelgeuzy po Słońce, które uświadomiło mi niewyobrażalną skalę wielkości w kosmosie. Na następnej stronie malusieńka kropeczka Ziemi porównana została do przeogromnego Słońca, które stronę wcześniej wyglądało jak ziarenko piasku przy błękitnych olbrzymach.

Umarłam, poszłam do nieba i jeszcze nie wróciłam. Książkę znałam na pamięć, kładłam ją pod podsuszkę każdej nocy.... mam ją do dzisiaj. Jest w Polsce, w moich największych skarbach.

Zanim skończyłam 10 lat, nie było tematu z astronomii na którym można było mnie zagiąć. Ale nauczyciel z fizyki w podstawówce, szpetny alkoholik z zapędami sadystycznymi nie tylko nie podniecił psaji mojej ani nikogo innego ale skutecznie stanął na drodze do kariery jako astronoma. Nie robił nic przez całe 5 lat fizyki prócz utrzymywania stanu alkoholowego na odpowiednim poziomie więc kiedy poszłam do Liceum oczywiste było, że Einsteinem nie zostanę. Fizykę miałam w małym palcu- tematycznie. Ale kiedy przychodziło do zrobienia jakiegokolwiek zadania- kicha. Umiałam wyjaśnić każde zjawisko, z czego wynika, co się w nim dzieje, jakie są skutki, chodziłam nawet na kółka tematyczne z fizyki i chemii i nie było mocnych... Ale kiedy lądowałam przy tablicy, zapadało długie i krępujące milczenie kończące się zawsze tym samym:
-Siadaj, Einsteinie ty. Siadaj.

To tak jakby być geniuszem muzycznym zamkniętym w ciele głuchoniemego.

W 4 klasie LO mój nauczyciel nie spodziewał się po mnie cudów i skończyłam liceum jako humanista z zainteresowaniem do geografii na którą przeniosłam swoje zacięcie do nauk przyrodniczych i załapałam pierwszą od 8 lat piątkę z matury ustnej w mojej szkole.

Poszłam do studium w oczekiwaniu na natchnienie co dalej i wtedy właśnie, na drugim roku studium A zadzwonił, że są wykłady.

Świat się zatrzymał. Spotkałam tam ludzi, którzy podzielali moje pasje, mówili tym samym językiem, podniecali się na widok bezchmurnego nie ba i też odmrażali sobie dupska na zimnie, wyciskając sobie okularem teleskopu kółko wokół oka. Jeden ze studentów IV roku powiedział:
-Ty też możesz studiować astronomię! Masz rok, żeby się podciągnąć!

I podciągnęłam się. Cały rok robiłam wszystko, żeby uzupełnić braki z podstawówki i liceum. Na egzaminie ustnym z mat-fiz i astronomii dałam się wywałkować ze wszystkiego co wiedziałam. Utknęłam na pytaniu o dokładne określenie procesów nuklearnych w gwieździe ale to i tak było o lata świetlne dalej niż spodziewali się widząc pulchną blondynkę wchodzącą dla sali. Dostałam się.

Pod koniec pierwszego roku zdałam sobie sprawę, że moja roczna praca wystarczyła, żeby dociągnąć się do poziomu egzaminu ale jest za późno żeby uzyskać biegłość w algebrze i rachunku różniczkowym który już wtedy wymykał się mojemu pojęciu.

I dałam spokój. Pewnego dnia nie poszłam więcej na wykład i zastanawiałam się ilu jeszcze młodych ludzi nauczyciele niszczą swoim nieróbstwem i niechęcią do wykonywanego przez siebie zawodu?

Ale spotkałam Susła. W 2 tygodnie po rozpoczęciu zajęć pojawił się jakiś nowy gość, po roku Politechniki na "elitarnym" kierunku i wiedział o czym mówię. Wszyscy wiedzieli ale on jakoś tak bardziej. :) I miał szare oczy. I w ogóle.

Poszliśmy z przyzwoitką do kina na Gwiezdne Wojny a potem staliśmy w Parku Nowowiejskim i patrzyłam jak pokazuje mi gwiazdozbiory na nocnym niebie. I tak wiedziałam które są gdzie ale w takiej oprawie mógł nawet uczyć mnie czytać. :)

Suseł jest Suseł i często mu się nie chciało więc kiedy po raz drugi oblał Rachunek, na trzeci raz już nie wrócił. Kredyt studencki czekał na spłatę.

A było to w roku 2000. Poznaliśmy się w październiku 1999, zaręczyliśmy w styczniu 2000. W tym stanie błogosławionym pozostajemy do dzisiaj i czasami myślę, że ta paczka książek miała za zadanie nas ze sobą zderzyć. :)

Astronomia pozostała do dziś. Będziemy uczyć jej Dzieciusie. Kiedyś polecimy razem na Marsa. Może wraz z kolonistami, którzy opuszczą Ziemię w 3 turze misji MarsOne? W każdym razie, zanim się odmeldujemy z tego świata czeka nas lot na orbitę. Chciałbym, żeby moje prochy zostały zapakowane do kapsuły i wysłane w przestrzeń, tak po wieczność i jeden dzień dłużej.


A kiedy przyjdzie Koniec
Usiądziemy razem na szczycie świata
I w milczeniu będziemy patrzeć w gwiazdy.




2 komentarze:

  1. W życiu są różne przypadki , jak to mówią , nawet córki starsze od matki :) Trzeba podejmować decyzje a niepodjęcie decyzji też jest decyzją :) Nie wiem jakie jest prawo w UK ale czy myśląc przyszłościowo nie lepiej ten związek zalegalizować ? Może się okazać że fakt życia w konkubinacie kiedyś stanie na przeszkodzie czegoś co chcielibyście dokonać . Im dłużej będziecie odkładać tą decyzje tym trudniej będzie ją podjąć i się okaże że najlepszą porą będzie gdy dzieci pójdą swą drogą .

    OdpowiedzUsuń
  2. Uśmiecham się do siebie, gdy czytam takie love story ;) Fajnie jest podzielać swoją pasję z najbliższymi. Co do szkoły i jej wątpliwej roli w naszym kształceniu - w pierwszych latach podstawówki chciałam zapisać się do chóru szkolnego. Pani po przesłuchaniu mnie stwierdziła, że "za grosz nie mam słuchu". Po kilku latach poszłam do szkoły muzycznej i ukończyłam I stopień, a do ukończenia II został mi tylko jeden egzamin :) To przykre, że szkoła zamiast rozbudzać w ludziach pasje, to zabija je we zarodku...

    OdpowiedzUsuń