poniedziałek, 25 marca 2013

I stało się ciało ciałem pedagogicznym choć początek historii wskazywał na coś innego.

Przez ostatnie 4 lata namnożyło się trochę polskich rodzin mieszkających w Koziej Wólce. Kiedy urodziła się Maja, była jedynym polskim dzieckiem w przychodni. Dziś mamy:
-nas
-Komputerowców
-Samotną na benefitach
-Rudą
-Blond
-Tajemniczych
-Znajomych
-Agresywną

... pewnie po uliczkach kryje się ktoś jeszcze. Z tego tłumu wyłoniła się grupa pań, które zapragnęły uczyć się angielskiego. Moja Rodzicielka, Babcia Komputerowców, Ruda, Blonynka i Samotna przez kilka miesięcy starały się o zorganizowanie kursu językowego w ramach programu ESOL zorganizowanego przez Oxford College ale bez konieczności jeżdżenia w tym celu do Miasteczka. Każda ma jakiegoś berbecia pod opieką, niektóre nawet po dwoje, nie każda jeździ autem więc koniec końców udało się zorganizować salę, godziny a OCollge zorganizował nauczycielkę.

Na pierwsze zajęcia poszła Rodzicielka ze swoją psiapsiółką- Babcią Komputerowców, która będę nazywać "J", podekscytowane, przejęte, pełne obaw, jak nastolatki przed klasówką. Od kilku miesięcy już przerabiają razem kurs SKK, więc podstawy były. Nie mają jednak odwagi mówić więc nauka idzie w las.

Wsiadły w auto, w plecakach ołówki, gumki i zeszyty do notatek i pojechały do Centrum Dziecięcego na 2,5h kursu.

Wróciły na tarczy. :( Po pierwsze, okazało się, że kurs przewiduje zaledwie 6 spotkań po 2,5h, każda z kursantek ma inny poziom, więc jedne się nudzą a inne nie wiedzą o co komon...

Ale nie to okazało się problemem. Znające się już wcześniej panie (i dziewczyny) weszły do sali, rozsiadły się, kiedy otworzyły się drzwi i weszła zajmując jedno z miejsc wielka dziołcha, między 20 a 30tką i od razu oparła się na łapie jak w barze z pierogami i zaczęła wzdychać zniesmaczona. Co któraś z zebranych zabierała głos i próbowała dac odpowiedź na zadane pytanie, ta wywijała oczami hopsasy w niebo, fuczała i kpiła pod nosem. Zapytana stwierdziła, że uczyła się 3 lata w angielskim collegu ale nie określiła po co właściwie przyszła na kurs podstaw angielskiego.

Po kolejnym razie, kiedy prowadząca nic nie rozumiejąc z języka polskiego nie zwróciła uwagi na dziołszne fukania, moja Rodzicielka po raz kolejny została wyśmiana z ławki na wprost za swoje błedy w Present Simple, pochyliła się do "J" i wyszeptała:
-Ta baba mnie wpienia.

-CO WPIENIA! CO, STARA KROWO, MYŚLISZ, ŻE SIĘ CZEGOŚ NAUCZYSZ? ZA STARA JESTEŚ NA SZKOŁE! SPIERDALAĆ, OT CO!

Kon-ster-na-cja.

Panie pochowały głowy w szaliczki, Rodzicielka dostała wylewu zupy do zlewu, prowadząca nic nie zauważyła, posypały się słowa nieparlamentarne. Do końca lekcji wszystkie jak jeden bały się odezwać a Agresywna dziołcha brylowała- ach, co to ona nie wiedziała i jakich to odzpowiedzi nie znała!

Kiedy Rodzicielka wróciła do domu i o wszystkim opowiedziała, spytała mnie czy mogę zadzwonić do prowadzącej i powiedzieć co się zdarzyło. Jaki sens przychodzić na zajęciach, skoro taka toto będzie bombardowac każde ich słowo i wyzywać od starych krów? Pomyślałam chwilę i wymysłiłam podstęp.

-W przyszłym tygodniu, wezmę Gabiego w kurteczkę, pojedziemy razem, wysadzisz mnie na rogu, wejdziecie na kurs same, ja przyjdę za chwilę i powiem, że jestem ja, umiem "litlebit" i usiądę jak gdyby nigdy nic, czekając tylko na Agresywną i jej fiki miki. Kiedy tylko podniesie rurę i zacznie swoje harce, poprosze ją ładnie i po angielsku, żeby wstała i głośno, po angielsku powtórzyła to co właśnie powiedziała. Wy będziecie ją prowokować w czasie zajęć, żeby się wpieniła a kiedy wyskoczy- wtedy wkroczę ja- Szpieg Szoguna!

I tak uradziłyśmy i tak się stało. Rodzicielka i J napchały się na następny tydzień tabletkami uspokajającymi a ja spokojna jak wspomniany ostatnio lotos poszłam sobie z Gabim za łapkę nauczyć się z czegoś z angielskiego.

Agresywna nie przyszła.

Ale zrobiły się dwa kurczaki na jednym patyku bo kiedy powiedziałam prowadzącej po co przyszłam i kim jestem, okazało się, że Agresywna nie jest tak wielkim problemem jak... sama prowadząca.

Starsza pani, po 60tce, blond tortownica na głowie, cyc klasyczny i egzotyczny.... Rosjanka czystej krwi. O dziwnym akcencie prowadzącej Rodzicielka wspomniała ale AGresywna przesłoniła treśc pierwszych zajęć więc gdzieć umknęło w tłumie, że college wysłał Rosjankę uczyć Polski angielskiego....

Ja wyjechałam ze zdaniem wielkrotnie złożonym opisującym incydent zeszłego tygodnia, wyprodukowałąm się w obronie pań a prowadząca zamrugała oczętami o firaniastych rzęsach... i nie zrozumiała. Powtórzyłam. Powoli. Czasem po dwa razy, konstruując zdania na okrętkę. Zrozumiała.

-Łot ju want mi tu du wiz ziz?

Aaaaaa!!!

I ucieszyła się, że mogę pomóc w tłumaczeniu jej kursu, usiadłam i zostałam. To było STRASZNE.

ZIZ zamiast "this", ZAT zamiast "that", TEJBEL zamiast "table", FOREGZAMPL zamiast "for example"......... jakiś blady, rozyzjki koszmar z przytupem. I ta gramatyka!

-I waz teaching ruzzian litriczer in Sankt Petersburg. I lof big sitis, jes? Big, noizi, jes?

No i zaczęłam tłumaczyć, cóż było robić. Dostałam jednocześnie glejt na kolejne spotkania bo panie zgromadzone patrzyły na mnie z nadzieją jak na Wiedźmina, który przybył do wioski zarżnąć strzygę co koniom pęciny podgryza.

W nastęny poniedziałek- zjawiła się Agresywna. Od razu ucichła kiedy zobaczyła, że jej angielski zjechał odrobinę w dół po grabinie ego. Nawet próbowała się uśmiechać ale żadna z pań nie zaszczyciła jej spojrzeniem. Na kolejne zajęcia już nie przyszła. Okazało się, że żaliła się w sklepie "J", że z jakiegos powodu atmosfera jest dziwna i nikt z nią nie rozmawia, więc czuje się nieswojo...

Ale tym czasem zajęcia, prawie dobiegły końca, pozostało ostatnie spotkanie, kiedy panie zapytały- I CO DALEJ?

Nic się nie nauczyły, namieszało się im w głowach od tych wszystkich zisów i jesów... Pani stwierdziła, że nie ważne czy ktoś czyta z błedami czy nie, czytamy wszyscy razem na głos. Bez poprawiania wymowy, nieważne jak, prawą ręką do lewego ucha- marnujemy czas i podpisujemy kartki dla Councila, który zapłaci za kurs jak za zboże, SPASIBA.

I padła odpowiedź z moich ust, zanim jeszcze zastanowiłam się co na siebie biorę:
-Ja was mogę uczyć. Przynajmniej coś zrozumiecie.

I mam- lekcje angielskiego we własnej kuchni, w każdy poniedziałek, z tablica suchościeralną i falamstrem. Maja w szkole, Gabi maże drugim pisakiem po lodówce a ja mam uczeniice- 5 funtów os osoby za spotkanie. Od początku, do bólu, aż załapią. W kółko, jak dzieciom w podstawówce, plus ksero "Essential English Grammar in Use" i lecimy. :)

I tak to było. Ktosik chętny bo mam jeszcze krzesła a taborek też niezgorsza. :) W Indiach uczą się na żużlu pod mostem :)

piątek, 15 marca 2013

I po co się było martwić?

Czasami martwie się, że Maja rozumie maksymalnie 50% z tego co się mówi w szkole i będzie miałą braki w początkowym nauczaniu. Z czasem nauczy się rozumieć język jak polski ale te początki znikną w otchłani niezrozumienia.

Ale przychodzą takie scenki i chyba nie będzie aż tak źle...:)

Poszłam do szkoły po lekcjach podpisać pozwolenie na wycieczkę idać znać, że będę jednak mogła pojechać z klasą jako pomoc rodzicielska do Oxfordu w przyszły poniedziałek. Wzięłam Maję za rączkę i walimy do sekretarki. Pusto, żadnej pani od parzenia herbaty, tylko PaniDyr rozmawia przez telefon w pokoju obok. Ponieważ to malutka szkoła i wszyscy wiedzą o wszystkim, czekamy z Mają na koniec rozmowy, żeby przekazać informację PaniDyr.

W końcu wchodzimy i obie RA-TA-TA-TA-RA-TA-TA, po angielsku, szybko, niedbale załatwiamy sprawę. Maja stoi i giba się za torbą. Podziękowawszy i pomachawszy i wychodzimy.

-Mamo, gdzie teraz idziemy?
-Do domu, mama musi wydrukować pozwolenie z internetu i przynieść jutro bo PaniDyr nie ma żadnego czystego.
-Ale do Pani C. też pójdziemy zaraz?
-A po co?
-Bo PaniDyr powiedziała, że o tym że jedziesz z nami możesz powiedzieć Pani C. Ucieszy się.
-?
-No co?
-Zrozumiałaś co powiedziała PaniDyr?
-Tak. Powiedziała, że pani C ucieszy się, że możesz jechać i że możesz jej to powiedzieć.
-A.

Gdybym nie znała języka, już bym nie zginęła. 


Coś o szkołach i temperaturach odczuwalnych

Zimno w domu. Zapowietrzyło się całe ogrzewanie albo poszła pompa. Suseł leżał wczoraj w komórce na piętrze i leżał ale nic nie wyleżał. Kiedy włączy się ogrzewanie, natychmiast zaczyna walić i stukać aż cały dom podskakuje. Ciepła woda działa, ogrzewania niet. Dobrze, że dziś kiedy jest cieplej niż w zeszłym tygodniu...

Maja wzuła kalosze i poszła do leśnej szkółki. W piątki mają zajęcia w lasku obok wioski. Cały dzień dzieci grzebią patykami w ziemi, łapią wiatr do pudełek, szukają glizd i takie tam przyrodnicze coś. Nie muszą zakładać mundurków tylko ciepłe własne ubranka i heja na dwór. W sumie, w porównaniu z polską podstawówką- jak ja jej zazdroszczę! Ile razy było tak, że skrzydłowe drzwi na boisko były zamknięte okrągły rok i nigdy nie wychodziliśmy w szkole na dwór. Trzymali nas jak w słoikach i pompowali wiedzę do głów a świat obok kwitł, przekwitał, marzł, kiełkował i tak w kółko 8 lat...

Ale w zeszły piątek Rodzicielka dostała pomroczności jasnej (ja też) i po kilku spojrzeniach na zegarek, pojechała po Maję do szkoły o godzinę za wcześnie. Nikogo przed szkołą, idzie więc od tyłu. Zorientowała się, że jest za wcześnie więc postanowiła odebrać Maję od razu a nie czekać w aucie. Wchodzi do budynku Maluchów...a  tam apogeum zatonięcia Atlantydy! Cała klasa, wielka latająca 12tka dzieciaków biega, jeździ na hulajnogach, chłopaki babrają się w wodzie z piaskiem przed drzwiami, na środku szatni KUPA/GÓRA kurtek, czapek, szalików, butów, kaloszy, wszyscy po tym biegają, nikt nic nie wie, Maja w skarpetkach tańczy małpie tańce do jakieś pokazówki na ekranie.... Nauczycielki nie ma a Teacher Assistant siedzi i się uśmiecha. A Atlantyda tonie!

Nic dziwnego, że kiedy wychodzą po lekcjach, brakuje szalika abo teczki, trzeba wracać i szukać....

Generalnie angielska szkoła to dla mnie tajemnica stworzenia. Maja kocha Panią C., uwielbia tam chodzić, uczy się błyskawicznie i co dzień szczęka opada mi do samej ziemi jak obcojęzyczne dziecko może tak szybko uczyć się świata w obcym języku i wszystko rozumieć... Ale inne kwestie, litości wzywają do samego Nieba.

Na dworze 0*C. A to nie takie polskie Zero. To Zero+ czyli porywisty wiatr, który przeszywa ciało aż do kości i mrozi każdą wilgoć w okolicy do stanu szadzi. Temperatura odczuwalna na moje oko to jakieś -7*C a dzieciaki wybiegają ze szkoły bez kurtek, często w samych krótkich rękawkach, dziewczynki wyprawione z domu w podkolanówkach i spódniczkach, z sinymi nogami i latającymi kolanami lecą do rodziców, którzy stoją opatuleni w kurtki zimowe. A i tak nie mówią ani słowa. Taka dziewczynka nie zrobiła się sina od pasa w dół w czasie 30 sekund od wyjścia z budynku- cały dzień biega miedzy budynkami, wychodzi na boisko i po tych 6h jest zimna jak kurczak w supermarkecie.

Znajoma zrobiła ostatnio awanturę w szkole u nas, w Koziej Wólce bo poszła po córkę a ta akurat biegła między budynkami NA BOSO, bez skarpet, w stroju do ćwiczeń a na zewnątrz było akurat -5*C. Dziecko się samo ubierze ale jeśli nikt nie przywiązuje do tego wagi i pogania dzieci bez czekania na nie, w końcu trzeba wyskoczyć do przerębli.

Ale, do tematu szkoły jeszcze wrócę.

Czas na wyjazd do miasta. :)

Coś o szkołach i temperaturach odczuwalnych

Zimno w domu. Zapowietrzyło się całe ogrzewanie albo poszła pompa. Suseł leżał wczoraj w komórce na piętrze i leżał ale nic nie wyleżał. Kiedy włączy się ogrzewanie, natychmiast zaczyna walić i stukać aż cały dom podskakuje. Ciepła woda działa, ogrzewania niet. Dobrze, że dziś kiedy jest cieplej niż w zeszłym tygodniu...

Maja wzuła kalosze i poszła do leśnej szkółki. W piątki mają zajęcia w lasku obok wioski. Cały dzień dzieci grzebią patykami w ziemi, łapią wiatr do pudełek, szukają glizd i takie tam przyrodnicze coś. Nie muszą zakładać mundurków tylko ciepłe własne ubranka i heja na dwór. W sumie, w porównaniu z polską podstawówką- jak ja jej zazdroszczę! Ile razy było tak, że skrzydłowe drzwi na boisko były zamknięte okrągły rok i nigdy nie wychodziliśmy w szkole na dwór. Trzymali nas jak w słoikach i pompowali wiedzę do głów a świat obok kwitł, przekwitał, marzł, kiełkował i tak w kółko 8 lat...

Ale w zeszły piątek Rodzicielka dostała pomroczności jasnej (ja też) i po kilku spojrzeniach na zegarek, pojechała po Maję do szkoły o godzinę za wcześnie. Nikogo przed szkołą, idzie więc od tyłu. Zorientowała się, że jest za wcześnie więc postanowiła odebrać Maję od razu a nie czekać w aucie. Wchodzi do budynku Maluchów...a  tam apogeum zatonięcia Atlantydy! Cała klasa, wielka latająca 12tka dzieciaków biega, jeździ na hulajnogach, chłopaki babrają się w wodzie z piaskiem przed drzwiami, na środku szatni KUPA/GÓRA kurtek, czapek, szalików, butów, kaloszy, wszyscy po tym biegają, nikt nic nie wie, Maja w skarpetkach tańczy małpie tańce do jakieś pokazówki na ekranie.... Nauczycielki nie ma a Teacher Assistant siedzi i się uśmiecha. A Atlantyda tonie!

Nic dziwnego, że kiedy wychodzą po lekcjach, brakuje szalika abo teczki, trzeba wracać i szukać....

Generalnie angielska szkoła to dla mnie tajemnica stworzenia. Maja kocha Panią C., uwielbia tam chodzić, uczy się błyskawicznie i co dzień szczęka opada mi do samej ziemi jak obcojęzyczne dziecko może tak szybko uczyć się świata w obcym języku i wszystko rozumieć... Ale inne kwestie, litości wzywają do samego Nieba.

Na dworze 0*C. A to nie takie polskie Zero. To Zero+ czyli porywisty wiatr, który przeszywa ciało aż do kości i mrozi każdą wilgoć w okolicy do stanu szadzi. Temperatura odczuwalna na moje oko to jakieś -7*C a dzieciaki wybiegają ze szkoły bez kurtek, często w samych krótkich rękawkach, dziewczynki wyprawione z domu w podkolanówkach i spódniczkach, z sinymi nogami i latającymi kolanami lecą do rodziców, którzy stoją opatuleni w kurtki zimowe. A i tak nie mówią ani słowa. Taka dziewczynka nie zrobiła się sina od pasa w dół w czasie 30 sekund od wyjścia z budynku- cały dzień biega miedzy budynkami, wychodzi na boisko i po tych 6h jest zimna jak kurczak w supermarkecie.

Znajoma zrobiła ostatnio awanturę w szkole u nas, w Koziej Wólce bo poszła po córkę a ta akurat biegła między budynkami NA BOSO, bez skarpet, w stroju do ćwiczeń a na zewnątrz było akurat -5*C. Dziecko się samo ubierze ale jeśli nikt nie przywiązuje do tego wagi i pogania dzieci bez czekania na nie, w końcu trzeba wyskoczyć do przerębli.

Ale, do tematu szkoły jeszcze wrócę.

Czas na wyjazd do miasta. :)

czwartek, 14 marca 2013

Pieskie życie czyli gdzie mój Autorytet?

Zaczęło się od tego, że Boston zsikał się nocą w kuchni. Siedmioletni pies, który w swoim życiu zrobił siusiu na gazetę dwa razy w wieku szczenięcym? Od sikania do sikania, zaczęli wychodzić z nim częściej ale nic to nie dało, sikał jak ta lala. Potem przestał jeść. Potem zaczął nic nie robić prócz leżenia i łypania. Na spacerze, ze zwieszonym łbem wlókł się za Rodzicielką czy Susłem  w tempie  stuletniego żółwia.

Weterynarz wsadziła rękę w pupcię i znalazła powiększoną prostatę. Dostał leki i o ile się nie poprawi trzeba wrócić. Wtedy Rodzicielka pojechała do PL na dwa tygodnie a był to koniec listopada i zapomnieliśmy. Leki zadziałały, pod moją kuratelą Boston szamał jak dziki wszystko co mu dałam. Zaraz prze Wigilią Rodzicielka poszła na patio czesać jego złote pukle, odwróciła go na grzbiet...a tu JAJO! JAJO jak mandarynka albo i większe. Jedno malutkie, normalne a drugie jak.... no JAJO. Okazało się, że w nocy Boston liże swoje przyrodzenie tak intensywnie, że aż wydrapał dziurę w "woreczku", dostała się infekcja. W Wigilię umówili się do Weterynarz ale jak tylko go zobaczyła- już do kliniki w Miasteczku! Na Wigilię wrócili po 20:00, bez psa. Został na Ostrym. Po 3 dniach, na antybiotykach wrócił do domu i przez dwa tygodnie, z kołnierzem z plastiku łaził po domu w oczekiwaniu na zaleczenie infekcji. A ponieważ antybiotyki wykończyły mu florę bakteryjną, zaczął oprócz sikania także sraczyć po kątach. A teraz sobie wyobraźcie co się dzieje kiedy pies zamknięty na noc w pomieszczeniu za kuchnią zrobi kupę na podłogę i chce ją powąchać z kołnierzem na szyi.

....

Już? Trudno to sobie wyobrazić? No to Wam powiem- nagarnia kupę jak szuflą w kołnierz i kiedy zaczyna kręcić się po pomieszczeniu- radośnie smaruje wszystko dookoła- ściany, drzwi szafek, buty, kurtki.... A potem wyobraźcie sobie ten obrazek, kiedy rano otwieracie drzwi....

....

Już? Właśnie.

Modliliśmy się o to, żeby w końcu skończyła się infekcja i można było zrobić operację. W połowie stycznia poszedł rano do kliniki- szast prast- wycięli wszystko co było- prostatę, jajo, JAJO i wyczyścili jamę brzuszną. Podobno to JAJO nie było normalne ale ponieważ wysłanie próbek na patologię w sytuacji w której nie leczy się psów chemioterapią nie ma sensu.  Do końca nie wiadomo co było pierwsze- JAJO czy kura... prostata.

No i czekamy. Podobno w 6 miesięcy ma się okazać czy nie wykwitnie z tego coś gorszego ale na razie jest ok. Brzucho zarosło. Boston nadal jest niechętny do siadania, ale miałam dwie cesarki, więc go rozumiem :) Je jak za dawnych czasów, biega i właśnie zrzuca kłaki. Więc wygląda na to, że wszystko w normie.

O rachunek nie pytajcie. Albo spytajcie, ku przestrodze. 678 funtów nie licząc pierwszych wizyt i antybiotyków w listopadzie. To jak....połowa miesięcznej wypłaty. Rodzicielka parę dni temu dopiero spłaciła dług u znajomej. Dobrze, że było od kogo pożyczać bo w innym przypadku.... No i teraz Boston jest tez ubezpieczony. Zawsze to mniej gdyby przyszło do jakiegoś zabiegu.

Uf. 



A więc lecimy z rankiem porankiem

Nie, nie za ostro Jackwar! Jeszcze! Na Twoje słodkie słowa mięso oddziela się od kości! :D

No dobra, więc próbujemy się wciągnąć.

Wstałam. Maja miękka jak meduza przez 15 minut udawała, że w nocy rozpuściły się jej wszystkie kości nie ma takiej szansy, żeby mogła wstać z łóżka i dać się ubrać w mundurek. Zachciała sisi i nagle kości odrosły. Wróciła z łazienki i kości ponownie zniknęły. Udało mi się wepchnąć tą meduzę w mundurek i wysłałam ją budzić Babcię.

Kanapka z szynką, serem i szczypiorkiem. Niezmiennie taka sama od pół roku. Czasem z jajkiem. Wszystko inne wraca w lunchboxie do domu nietknięte. Parówka do woreczka, jogurcik, mandarynka i wafelek. Herbata do termoska. Żadnego porannego śniadania bo Maja, podobnie jak Kokainka ma rano w gardle korek, który nie przepuszcza jedzenia.

Maja zamiast usiąść grzecznie przy stole i poczekać na wyjście bawi się z Bostonem a ponieważ idzie wiosna, po chwili wygląda jakby nocowała w ubraniu w schronisku dla zwierząt. Otrzepywanie i obieranie z psiego futra.

Czapka, szalik. Acha, plączydła! Czyli kucyko-warkoczyki po bokach głowy, bo Maja nadal nienawidzi czesania. Na tyle się zgadza. Czapka, szalik, kurtka. Lunchbox, bookbag- sio! Odjeżdżają spod domu.

Kawa. Czekam na aktualizację Windowsa i tępo wpatruję się w ekran gdzie latają kuleczki. Chrupki chlebek. Nadal czekam. Puszczam sobie Lanę Del Rey.

Stukanie do drzwi. Otwieram okno. Znajoma Polka pyta czy pożyczę jej 10f bo jest spłukana a córka się pochorowała rano i nie ma na przeciwbólowe bo zaledwie tydzień temu synek wyżłopał wszystko co było w domu. Pożyczam jej 10f które sama dała mi w poniedziałek za  wózek i kołyskę po Dzieciusiach. W sierpniu będzie miała trzecie dziecko. Pożyczam i zamykam okno. Na zewnątrz 0*C.

Jest Windows. Czytam o tym jak nasz nowy papież realizuje/nie realizuje przepowiedni Malachiasza i próbuję się przekonać do faktu, że jednak ojciec Włoch może robić za włoskie pochodzenie argentyńczyka a głowa jezuickiego zakonu czyli "czarny papież" może robić za "ciemnoskórość" nowego nabytku Kościoła Katolickiego. Malachiasz tak się napracował przy tych przepowiedniach, że szkoda byłoby gdyby zwiądł mu talent w ostatnim wymienionym na swojej liście papieżu.

Komentuję wpis Znajomej na FB o tym gdzie podziewa się Świadomość po śmierci.

Obok leci Josh Groban i słucham jak ktoś go tam unosi tak bardzo, że może chodzić po górach. Chyba że tłumaczenie jest toporne.

Wchodzę na Grę i czytam wpisy moich sojuszników, Rozważają ryzyko stosowania nielegalnych dodatków do gry za cenę pokonania największego sojuszu w PL.

Wraca Rodzicielka, idzie z Bostonem.

Drugi chrupki chlebek. Gabi nadal śpi. Zbieram resoraki po wczorajszym wieczorze i upycham DVD do szafki w której Gabi robi sobie Tajemniczą "Kjijówkę". Z kjijówki widać telewizor i są półeczki na autka więc nie pogadasz.

Boston nie chce tabletki. Od 2 miesięcy jest kastratem ( o tym mogę opowiedzieć wstecz) i Rodzicielka pcha w niego witaminy, omegi itp, żeby się chłopak odkuł. Było groźnie.

No i dałam radę. Updejt po południu. :)

Kolejny updejt: Zmieniłam trochę rozkład strony, teraz po prawej macie szpaltę z linkami do Projekt Infinitus gdzie wpadają moje pisanki o treściach często drażliwych a na pewno alternatywnych. 


środa, 13 marca 2013

Taka nirwana

Jestem.

Naprawdę minęło tyle czasu?

Jakoś ostatnio nie mam weny do pisania. Nawet do pisania artykułów zbieram się jak sójka za morze. A to, a tamto, a jeszcze chwilą i kolejny dzień umyka...

Wiem, że ci z Was, najwierniejsi nadal czekają na wieści z Koziej Wólki, kiedy dostaję informacje o pojawiających się komentarzach, myślę sobie:
-TAK! Dzisiaj!, Zaraz!..... tylko zrobię sobie kanapkę...

Ale przyznam się Wam do czegoś, tylko mam nadzieję, że się nie obrazicie. Myśleliśmy o tym z Susłem i doszliśmy do wniosku, że za bardzo mnie lubicie. A ja jestem bestia z napędem na akcję i reakcję! Kiedy jeszcze pisałam na Onecie i klęłam na redakcję, która nieustannie wystawiała moje teksty na ataki onetowych trolli, może nie uwielbiałam tego stanu skrajnego wpienienia ale przynajmniej kolejne wpisy były niczym sztandar powiewający na obronionych barykadach z opon, worków z piaskiem i krzeseł.

Wokół mnie mam samych miłych ludzi. Polecam bo żyje się lepiej. Ale. Ale brakuje podniety, adrenaliny, felicita, "chcę mieć gorączkę, give me fever!"

I co ja mam Wam opisywać? Trochę by się znalazło ale przez większość ostatnich 4 miesięcy wysyłam Maję do szkoły, jeżdżę z Gabim resorakami, piszę artykuły, gram w gierkę przeglądarkową a raz w tygodniu przemawiam ludzkim głosem do mikrofonu i słucha mnie 10 osób... Czytam książki i wyciągam wnioski ale to książki niszowe więc jak się pochwalę to wyjdę na dziwną. Oglądam filmy niszowe albo nawet nie fabularne i jak się pochwalę to wyjdę na dziwną. Słucham audycji.....

Nie spotykamy się praktycznie z nikim a jacyś nowi ludzie szybko powodują u mnie odruch ucieczki bo czasami aż strach się bać. O tym mogę opowiedzieć. I o tym jak skonstruowany jest nasz świat i co drażni mnie w codziennym życiu bo musi ale w rzeczywistości patrzę jak przepływa obok i mam to gdzieś. :)

Jakoś brakuje mi wkurwień. Pardon. :) Brakuje mi ludzi z którymi chciałbym się pokłócić ale ponieważ moje nastawienie do wszystkiego zmieniło się absolutnie i diametralnie, niewiele mnie już dziwi i niewiele wyprowadza z równowagi. Jestem jak ten kwiat lotosu na idealnie gładkiej powierzchni jeziora. Z Wojownika stałam się Nauczycielem i jeśli przełom 2012 roku miał z tym coś wspólnego to wcale bym się nie zdziwiła. Uwierzycie, że od miesięcy nie wypowiedziałam się ani razu na żadnym forum, pod żadnym artykułem w sieci (prócz społeczności dla której piszę a i to nieczęsto)?

Trochę jak taki Budda pod drzewem....