wtorek, 31 grudnia 2013

Jak to w końcu bylo z ta alfa?

Cały tydzień siedziałam i myślałam jak w najbliższą środę wejść do pubu i dać wypowidzenie i czy w ogóle dać? A co jeśli nie znajdę nowej pracy  w okolicy? Jeszcze nigdy w moim życiu nie dawałam wypowiedzenia! Z mojej pierwszej pracy odchodziłam z powodów naturalnych czyli odchodząc na Uniwersytet. Z drugiej również podobnie- wyjeżdżajac z kraju. W trzeciej nadal pracuje... nigdy nie musiałam uciekać, odchodzić, rezygnować pokonana. Kac. Kac obrzydliwy, tym bardziej ze kiedy targały mną te wszystkie rozterki, pozostały 2 tygodnie do Świąt  i  przerzucając kartki  kalenadarzu rezerwacji widziałam w jakim 'shicie' ich zostawię.

Numery o których wspominalam wcześniej zdarzały się coraz częściej, były coraz bardziej nieprzewidywalne i tym bardziej zaskakujace, że Szef potrafił zmienić skórę z owczej na wilczą szybciej niż mikrofalka podgrzewala jego warzywka. Potrafił wyjść za bar, odebrać telefon, zapisać cos  w kalendarzu, podczas gdy ja byłam zajęta, kiedy nagle odwracał się i zamieniał w piorun kulisty.

Tamtego tygodnia w pubie stali bywalcy zorganizowali party  urodzinowe dla jednego z przyjaciół. Na sali restauracyjnej siedziało z 5 stolików, w części barowej zebrało się oka 35 osób raczacych się bufetem i drinkami z baru. Nie było  Blondi wiec biegalam dwa razy szybciej bo Żona służy raczej do witania gości, rozmów, wspominkow i dopieszczania klienteli, robienia bałaganu i szukania swoich okularów co 5 minut. Kiedy juz zebrała się cala urodzinowa feta, zwykle stoliki zostały obsluzone i właśnie wgryzaly się w swoje dania główne, przy barze został Regularny, jakiś koleś opowiadający o tym jak otwiera w styczniu własny lokalny browar oraz Żonka, łącząc obu panów w miłą klamrę zainteresowania. Stałam tuz obok, kukalam jednym okiem w restauacje, drugim po urodzinowym przyjęciu, znosiłam zez stolików puste szklanki, wycieralam czyste, ukladalam plasterki cytrynki w wachlarze... wszystko żeby zabić czas w oczekiwaniu na najmniejsze skinienie ze strony klientów. W tym czasie Blondi (gdyby była tego dnia w pracy) zwykła gmerać w telefonie czatujac ze znajomymi na FB i smsujac bez najmniejszej żenady.

W pewnym momencie z kuchni za bar wyszedł Szef i stuknął pięścią w bar.
-Znowu szambo. - pomyslalam ale nie docenilam wagi sytuacji.
-Wszyscy jedzą?
-Tak, wszyscy.
-Drinki podane?
-Tak. - zupełnie tak jakby przy barze sterczał tłum spragnionych.
Podszedł, złapał mnie za ramiona, odwrócił od Żony i panów w stronę ściany i zaczął z jadem o jaki go nie podejrzewałam:
-Jak się pytam czy wszyscy zostali obsluzeni to masz w podskokach tam być!
-Ale ja dopiero co...
-Nie mów do mnie! Nie interesujące mnie twoje odpowiedzi! Trzeba lać drinki!  Zrozumiano?? Nie sprzedajesz mi drinków wiec ja ile pytam za co ci place? Za podpieranie ścian, kochanie?? Masz tam iść i sprzedawać drinki, zrozumiano? To nie jest Tesco, tu są standardy i zasady!! - cały czas potrząsając mną jak kukłą.
Puścił moje ramiona, odwrócił się do panów przy barze i z uśmiechem spytał:
-Jak smakuje nasze nowe beczkowane?
Panowie spojrzeli na swoje prawie pełne szklanki, pokiwali głowami z uznaniem i jakoś nie zamówili w tym momencie więcej. Jego marketingowy talent obwisł.

Ja, jak mysz zapedzona  w kąt, natychmiast po tej tyradzie pobiegłam w stronę restauracji, gdzie nikt niczego nie potrzebował, każdy jadł i rozmawial i jedynie spojrzało na mnie kilka osób jakbym ich pilnowała w obawie ze uciekną bez płacenia. Wycofałam się w strefę rażenia, chciałam wejść w tłum gości wokół bufetu ale świetnie się bawili wiec uznałam, ze jestem ostatnia osoba która powinna tam w tym momencie się wciskać. Salwy śmiechu udowadnialy ze bawią się przednio i nie umierają z owodnienia. Nie pozostało nic innego jak tylko powrocic za bar,  strefę nuklearna. Podeszłam do kredensu, poprawiłam serwetkę na sosach, wyrownalam kupkę serwetk w bardziej perfekcyjna formę kupki serwetek, w panice starając się znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie. Bar idealnie czysty, nawet długopisy ze swoimi zatyzkami stały malowniczo w kubeczku. Ręce mi drżały bo pozostał juz tylko jeden krok do miejsca które zajmowałam jeszcze przed chwila, gdzie nadal stal Szef i brylowal przed facetem, który od stycznia mógłby zacząć dostarczać mu nowe piwa. Dałam się sprowadzić do pozycji przerażonego zwierzątka, kręcącego się  kółko, bez szansy na ratunek. Następne 10 minut było koszmarem sytuacji w której nadal nikt nie potrzebował obsługi a ja drżałam ze strachu przed gnojem który postanowił wypluć na mnie swoje fantazje.

To mogła być ostatnia kropla goryczy ale potrzebowałam jeszcze tej jednej.

W ostatnia sobotę, kiedy przelał się kielich goryczy, Szef usiadł za barem i zabawiając stałego klienta, stukał po laptopie tak jak w każda sobotę przygotowując menu na niedziele. W niedziele menu jest inne niż przez resztę tygodnia i zwykł zmieniać je w zależności odo tego czego chciał się pozbyć lub co mu tam przyszło do głowy. Menu składa się z trzech czesci- startery, główne i desery przy czym każda nazwa potrawy to jedno a opis to niejednokrotnie zdanie na dwie linijki w stylu: "Jagniecy kuper pieczony w ziołach zza wychodka na łożu z soczystych pieczarek i muchomorow ręcznie zbieranych o wschodzie słońca w piątek trzynastgo". I tak cala strona A4 pełnego menu na niedziele.

Tamtej soboty wklikal cos nietypowego w dokument worda, wysłał do wydrukowania, przyniósł na bar i powiedział tak:
-Zajrzyj czy są tam pod lada w papierach niedzielne karty  menu?
-Są.
-To wygrzeb mi wszystkie które tam są i zobacz czy się nadają do użycia.
Wygrzebalam ich z 50 arkuszy, część poplamiona i pogniecioną, część czysta, wiec podzielilam wstępnie  na dwie kupki- do śmieci i do użycia.
-To wszystkie?
-Tak. Podzielilam na stare i do użycia.
-I są takie jak ta???
/juz mi się włączyła lampka ostrzegawcza, ze właśnie wdepnelam w szambo./
-Nie, nie wiem...  nie mówiłeś...ze mam...
/ostatnio zaczynałam się juz jąkać w jego obecności.../
-Ja nie wiem, to nie jest TRUDNE! Sam zrobię!! Daj!!- wyszarpal mi karty z rąk.  -A wlasciwie- dlaczego JA mam to robić!? Prosze- masz, mają być takie same jak ta! Reszta do kosza!!
Z zaciśniętymi gardłem zaczęłam gorączkowo przerzucać strony próbując określić na czym polega różnica? Panika trzęsła mi rękami, łzy juz kręciły się pod powiekami. Dal mi 25 sekund, wyrwał mi wszystko z rak:
-Czy to jest TRUDNE? To nie jest skomplikowane!!- łupnął paluchem w  swoja kartę.- JAK JEST RAGOUT TO ZOSTAWIASZ! JAK NIE MA TO DO KOSZA!!

Nie dal skończyć, wyjaśnić, może i dobrze bo juz nie mogłam podnieść głowy. Baknelam cos jakliwie i oddzielilam karty bez ragout i wsadzilam do kosza.

Dostałam opierdol za ragout którego jakimś cudem nie doczytalam telepatycznie z jego głowy. Jakby nie mógł zacząć pprostym poleceniem:
-Tu masz kartę z dodanym ragout. Przejrzyj wszystkie i zostaw tylko te z ragout. Reszta w śmieci. Dziękuję.

Poszłam nakrywać do stołu na niedziele, schowana za plotkiem, z miną jak skopany pies. Przyszła Blondi:
-Daj mu wypowiedzenie dzisiaj. Nie pozwól mu tak do siebie mówić! To będzie twój ostatni dzień i juz tu nie wrócisz.
-Nie mogę, musze mieć druga robotę w kieszeni inaczej zostanę bez tygodniowek...

Dałam wypowiedzenie w kolejna środę.

We wtorek zaparkowałam się w odwagę i poszłam do naszej lokalnej restauracji hinduskiej pytać o prace o której słyszałam od Samotnej. Okazało się ze owszem, szukają białej babeczki do kontaktu z klientem. Mając deskę ratunkowa łatwo mi było iść do pubu ze środkowym palcem wyprostowanym, nawet jeśli  schowanym w kieszeni.

Cdn

środa, 25 grudnia 2013

Wesolych Swiat!!

Z okazji Świąt  Bożego Narodzenia przeszukałam swoje kieszenie i znalazłam chwilkę czasu, żeby pożyczyć Wam trochę cudownych Świat w rodzinnym gronie, przypomnieć o sobie... Gabi śpi, Maya maluje kolorowanki które dostała od mojej "uczennicy" języka polskiego. Ja mam nową klawiaturę do tabletu, nową pracę i spioszki z Myszką Minnie. Suseł dokonuje cudów z krainy komputerowców. Choinka świeci, telewizor puszcza "The Snowman". 

Wesolych Swiat!!

środa, 11 grudnia 2013

Jestem alfa

Bo ide dzis do pubu z wypowiedzeniem i mam gdzies czy to tydzien przed Swietami czy nie. Po ostatniej sobocie i kolejnych lzach po kostki wrocila mi KOKAIN a ona umie sobie w zyciu radzic. Miekne na starosc i czas soba potrzasnac.

Trzymajcie majty i kciuki bo moze sie sciemnic od siwego dymu.

niedziela, 8 grudnia 2013

Na pohybel.... oby

Udalo mu sie choc nie dalam mu odczuc tej satysfakcji.

Tak czy inaczej wsadzilam dzis piesci w kieszenie i poszlam do resauracji w naszej wiosce pytac o jakies wieczorne godziny pracy. Juro wpadne na rozmowe a na razie siedze cicho.

Po raz pierwszy od kiedy pracuje w SS doprowadzil mnie do placzu ale nie rozryczalam sie na miejscu tylko w samochodzie w drodze powrotnej do domu.

W sumie trudno swierdzic o co poszlo ale chyba o to ze pracuje za szybko i za dokladnie. Fajnie, nie?

Po ostatnich ochrzanach za wazeline do ust i apaszke stwierdzam ze gosc wspina sie na wyzyny chamswa i zapada sie w odmety paranoi.

Samiec alfa nie moze zniesc w swoim ooczeniu samicy alfa i probuje walcowac mnie na zimno.

A precelka moze wsadzic sobie w annus i zakrecic.

niedziela, 17 listopada 2013

środa, 16 października 2013

Rekord i kubek turystyczny

Jak szybko można dostać opierdol od Szefa mojego pubu?

Pobiłam dotychczasowy rekord i zjebał mnie po 2 minutach od wejścia do lokalu. Przyszłam wcześniej niż kwadrans przed 19:00 bo zmarzłam jak pies w drodze do miasteczka, miałam grypo-przeziębienie, padał deszcz, wiatr oddzielał mięso od kości. Weszłam, przywitałam się i w kurtce kliknęłam czajnik na wodę. Sięgnełam na bar i postawiłam na kuchni szklankę na herbatę. Odwróciłam się w kierunku spiżarni, gdzie się przebieramy, żeby zdjąć kurty i wskoczyć w ubranko oficjalne kiedy usłyszałam:
-Co ty robisz?
-Ja?
-Co to jest?- wskazał palcem na szklankę,
-Robię herbatę bo bardzo zmarzł...
-Czy pub jest otwarty i przygotowany??
-Dopiero przyszłam.- stoję w kurtce, torba na klacie, czapka na łbie.
-Najpierw otwórz bar więc!- rzucił tonem nie tolerującym sprzeciwu. W tym czasie woda właśnie kliknęła.

Weszłam do spiżarni, przebrałam się w czasie kiedy herbata mogła się już parzyć.

Nie wróciłam po szklankę. Stała pusta do końca wieczora.

Po wyjściu klientów jedzących, koło 22:00 wszedł na bar:
-Ja nie mam nic przeciwko herbacie ale zanim przejdziemy do celebracji herbacianych i samodopieszczania się trzeba dopilnować, żeby wszystko było gotowe. Zrób sobie tą herbatę.
-Teraz już nie potrzebuję.

Otwarcie baru to: nakopać wiaderko lodu z maszyny, odsłonić zasłony, zapalić świeczki, przynieść z lodówki cytrusy i sosy, wsadzić do lodu białe wino. Tyle.

Herbaty się nie napiłam. Jemu nie chodzi o to czy bar jest czy nie jest otwarty- chodzi o prąd. Zużywam JEGO  prąd do zrobienia sobie herbaty, którą każde z nam ma w umowie. Ale żadne nie korzysta bo nie chce ryzykować opierdolu.

Kiedyś mnie wykpił bo "herbatę pije się w filiżance a nie w szklance 0,5l". Nie dotarło tłumaczenie, że jak zrobię sobie wielką szklankę to starczy mi na 4h a filiżanka nie... Nawet nie słuchał.

Na ebayu zamówiłam sobie śliczny kubek ceramiczny, z podwójnymi ściankami, z krówką i czerwoną, silikonową oprawką. Będę przyjeżdżać z włąsną herbatą lub kawą, zrobioną na własny koszt. Nie będzie mi Anglik pluł w twarz. Jak kiedyś zapyta o ten kubek, odpowiem mu szczerze i od wątroby, że łaski nie potrzebuję.

Szału nie ma, dupy nie urywa

W odpowiedzi na jeden z komentarzy do ostatniego postu rozwinę się i ponarzekam sobie trochę dzisiejszego poranka. Przy okazji czekając na zabieg szczękowy, znowu rozbolał mnie ząbek i od 3 dni jestem na antybiotykach bo zrobił się ropień i poszedł w tkankę miękką pod językiem więc raczej wolę pisać niż mówić. :)

Dlaczego pracuję w dwócch gównianych miejscach zamiast jednego dobrego mając dyplom uniwersytecki i mnóstwo pod kopułką?

A to dobre pytanie, szczególnie do emigranta.

Po tym jak kilka lat temu aplikowałam do pracy w zawodzie i dyplom Uniwersytetu Wrocławskiego nie był na tyle dobry, żeby zaprosić mnie na rozmowę ale na tyle zły, żeby zatrudnić na to miejsce chłopaka po koledżu- bardzo się zniechęciłam. W przerwie pomiędzy powrotami do Tesco, wysyłałam sterty CV do banków, sklepów, szkół, gdzie tylko się dało i NIGDY nie otrzymałam nawet listu odmawiającego.

Ostatnio w pubie spotkałam kilku klientów, którzy prawie na kopach wynosili mnie za drzwi, żebym zaczęła szukać pracy jako nauczyciel. Bo Anglia potrzebuje tysięcy nauczycieli przedmiotów przyrodniczych, bo w rok mogę zostać nauczycielem, bo szkoły prywatne nie muszą oglądać się na rządowe przepisy i mogą zatrudniać kogo chcą bez certyfikatów i szkoleń. Dostałam górę świstków stron www na które mam zajrzeć i miejsc które mam odwiedzić lub zadzwonić. Przejrzałam i nic nie znalazłam. Przeleciałam Councile dwóch nabliższych mi okręgów i też nic nie znalazłam...

W pubie pracuje D. Ma dwadzieścia kilka lat i dopiero co, z ulicy zatrudniła się w szkole w Miasteczku jako TA. Właściwie bez żadnych kwalifikacji nauczycielskich, z dyplomem Szkoły Dramatycznej gdzieś w Kornwalii. Powiedziała, że szkoła w której pracuje desperacko potrzebuje TA polskiego pochodzenia, bo nie radzą sobie z natłokiem polskich dzieci z którymi nie wiadomo co zrobić. Przez kilka lat w szkole rządziła polska dyrektor, któa posłała szkołe na dno bagien skąd już nikt nie pukał. Przestała skupiać się na nauce angielskiego czy nawet po angielsku i rodzice angielskich dzieci zaczęłi przenosić swoje pociechy do innych klas w sytuacji w której na 30 dzieci dwoje było Brytyjczykami. Koszmar polegał też na tym, że szkoła stała się popularna wśród Polaków w Miasteczku, którzy wysyłali swoje dzieci do polskich klas gdzie zaczęły się tworzyć getta. Nikt nie mówił po angielsku,dzieci dołączały do szkoły w czasi eroku szkolnego przyjeżdżając prosto z Polski bez ani jednego angielskiego słowa. TA nie nadążali z nadrabianiem zaległości, gubili się na każdym kroku, apele odbywały się po polsku więc nawet oni sami nie wiedzieli o co komon.

Na sczęście w pewnym momencie, kiedy wyniki dzieci osiągneły skandalicznie niski poziom, pani dyrektor została odwołana a władza przekazana zastępcy. Przez 2 lata szkoła stała się najszybciej rozwiającą się szkołą w okręgu... ale polskie dzieci nadal krzyżują nogi pokazują, że chcą siusiu na migi.

Mają jedną polską TA ale jedna nie wyrabia na takie zaległosci. D. kazała mi zbierać spódnice i słać aplikację do szkoły migusiem, co też uczyniłam. Napisałam o sobie, o tym, co chciałabym robić w życiu, o swoich zainteresowaniach, umiejętnościach i wiedzy którą chciałbym się podzielić. Wkrótce dostałam list z podziękowaniami i informacją, że z radością przyjmą moje papiery na stanowisko TA, mam wypełnić to i to, i tamto i odesłać jak najszybciej bo stanowisko jest i czeka. Odesłałam w 2 dni.

Na odpowiedź czekałam 2 tygodnie. W tym czasie nawet D. węszyła pod drzwiami do sekretariatu i dała mi znać, że papiery są na biurku zastępcy dyrektorki.

Po kolejnym tygodniu dostałam list, że moja aplikacja nie była pomyślna.

Do drugiej szkoły musiałam dzwonić osobiście po odpowiedź bo nawet nie raczyli wysłać listu.

Ponoć jest za późno. Podobno trzeba składać papiery w czerwcu. Tylko po co pierdolić głodne kawałki o czekającym stanowisku, skoro odrzuca się papiery bez rozmowy a nowego TA nadal nie ma.....

NIE WYSTARCZAJĄCO DOBRA- tak sobie myślę. Anglicy nie umieją czytać, pisać, nie mają podstawowej wiedzy o świecie, poepłniają kardynalne błędy na kazdym kroku ale MY nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Piszą w gazetach artykuły o tym jak cenią sobie naszą wiedzę i doświadczenie, jak pracodawcy uwielbiają zatrudniać Polaków, żeby wiedzieć że robota będzie wykonana szybko i solidnie... ale w rzeczywistości sprawa ma się mniej kolorowo.

Wczoraj szkoła Mai rozesłała maila, że podstawówka w M.Ch. szuka sekretarki. Spełniam podane wymogi. Mam to w dupie. Podanie wyślę ale nie będę czekać pod skrzynką na listy na kopertę z odmową.

Nostryfikacja czy nie- nic to nie daje. Znam osoby z nostryfikowanymi dyplomami, które nadal robią w półkach i trzymają swoje dyplomy w szufladach. To nie jest kwestia szczęścia ale znajomości. Nikt nikogo nie przyjmie do pracy dlatego, że jest dobry czy na podstawie dyplomu, który z definicji powinien kwalifikować człowieka do pracy na odpowiedzialnym stanowisku. Materiał z koledżu geografii w UK to materiał który ja przerabiałam na fakultecie z geografii w liceum ale dziś ten chłopak zarabia 30k rocznie a ja nie mogę sobie zaparzyć w pracy herbaty i muszę prosić o pozwolenie na oddalenie się na siusiu.

D. każe składać papiery jeszcze raz w grudniu kiedy okaże się po pierwszym semetrze ile dzieci ma problem z nadążaniem za materiałem przerabianym za lekcjach. Też spróbuję. Nie ma gorszego rozczarowania niż uczucie bycia blisko pracy, która dałaby cień statysfakcji i otworzyłaby człowiekowi drzwi na normalne życie i zatrzaśnięcie tych drzwi przed nosem.




czwartek, 10 października 2013

Trupy z szafy

No właśnie... nowa praca.

Za chwilę wyedytuję stary post o mojej nowej pracy z lipca, żeby ci co się tu jeszcze pojawią nie mogli już trafić do źródła czyli do pubu.




Nawet cieszę się, że 2 miesiące nie pisałam o swojej dodatkowej pracy, dając sobie czas na pełne zorientowanie się w sytuacji bo niczego tak bardzo nie lubię jak zmieniać zdania o ludziach.

Szef, niech już tak mu zostanie, oraz Szefowa to generalnie mili ludzie. ... słychać było dobrze? "Generalnie mili". Dobrze, że zostawiłam sobie ten wentyl bezpieczeństwa w postaci słowa "generalnie" bo pod tym słowem można upchać wszystko czego nie widać na początku a co wyłazi jak śmieci spod dywanu albo wytacza się jak ten tytuowy "trup z szafy".

Szef to człowiek inteligentny, obyty, dorobiony, z 40 letnim doświadczeniem w pracy na kuchni. 10 lat temu otworzył własny pub i od tego czasu "jest na swoim". Jego ojciec latał w RAFie, więc ten urodził się gdzieś w Emiratach Arabskich i przez większość część dzieciństwa pomieszkiwał w różnych częściach świata. Był nawet kucharzem na jakimś statku Jej Królewskiej Mości. To jednak oprócz doświadczenia i wiedzy dało mu podstawy aby nadąć swoje ego, które co ciekawe, na pierwszys rzut oka wydaje się być przezroczyste. Jest otwarty, gadatliwy, dowcipny, ciepły... a w rzeczywistości to skąpy Szkot, egocentryk, egoista i prawdziwa menda.

Żona czyli Szefowa to pani ze srebrną łyżeczką w dłoni, podobnie uprasowana co mąż, co więcej o wiele trudniej zauważyć rysę na charakterze bo maniery damy stanowią fasadę za którą bardzo trudno zajrzeć. Jednak dla mnie jedna scenka wystarczyła, żebym poczuła nieładny zapach z szafy już gdzieś w 2 tygodniu pracy. Stałyśmy za barem, podeszła jedna z klientek siedzących przy stoliku, około 50tki, ładnie ubrana, coś zażartowała i wyszła na parking do samochodu coś sobie wziąć. Szefowa odżartowałą umiechnięta po uszy a kiedy ta wyszła, wyjrzała zza baru w stronę parkingu i powiedziała do mnie:
-Niby taka elegancka a ma dupę wielką jak szafa. A już na pewno w tych spodniach. I wszyscy wiedzą, że umawia się na randki internetowe. Ohyda.

Zamurowało ale przełknęłam.

Kiedyś wziął naszego głównego szefa na strone i upominał go o to, że czasem chwyci którąć z nas za ramionko czy poklepie po plecach. S zdziwił się tak, że brwi obsuneły mu się na kark kiedy Szef zagroził, że nie będzie brał udziału w dochodzeniach w sprawie o molestowanie seksualne. Rozmowa była wielce nieprzyjemna. My jednak na wieści o tym wyśmiałyśmy Szefa i kiedy pojechał na Teneryfę robiliśmy z tego żarty o niewybrednej naturze. S. wkładał sobie cukinię pod fartuszek, rysowali po tablicy ogłoszeń wielkie Jaśki. Kilka dni potem sam Szef nagabywał S. żeby wszedł do spiżarni gdzie przebierają się dziewczyny. S. chciał mu wytrzeć nos swoim molestowaniem ale chyba był ponad to... W każdym razie pewnego dnia S, chłopak zdolny i z wizją tego co chaiłby robić stwierdził, że nie będzie uprawiał kucharszczyzny na starych patelniach i odgrzewał warzyw w mikrofali i odszedł w ciemno. Z rodziną i drugim dzieckiem za pasem ale odszedł. Szef przełknął pigułkę ale bardzo się nie przejął bo podobno w ciągu 3 ostatnich lat było tam 4 kucharzy i milion kelnerek. Rotacja go nie zastanawia.

Szef, jak podejrzewam ma złego brata bliźniaka. Tak to sobie tłumaczę bo łatwiej żyć z bratem bliźniakiem-socjopatą niż przyjąć do wiadomości, że ktoś może być aż tak dwulicowy...
Kiedy Szef miota się po kuchni podczas kolacji- broń cię Boże nie podchodzić. Upomina, krzyczy, popycha talerze, panikuje, z igły robi kombajn i co najlepsze- WARCZY. Dosłownie, żadnej literackiej ściemy. Kiedy tylko coś jest nie po jego myśli:
-Wrrrrrrrrr.......

Dość szybko nauczyłam się dosłowie spierdalać z kuchni kiedy tylko usłyszę ten dźwięk.  Na pięcie, 180 i w nogi. Gorzej kiedy bierze wilkołaka ze sobą na salę, wtedy nie ma gdzie wiać. Wtedy głowa w dół, wzrok w kafelki i kurczymy się, kurczymy, kurczymy...

Kiedyś opieprzał mnie za to, że starsza para stałych klientów zagadywałą mnie na śmierć na setki tematów włączając w to moje pochodzenie, akcent i wykształcenie.... nie można odejść od stolika i powiedzieć:
-Super, fajnie, dziadkowie, ja już muszę lecieć bo Szef mnie pokroi na kawałki.
Stoisz więc, kiwasz głową uprzejmie i czekasz aż się wygadają tym bardziej, że atmosfera pubu w małej wiosce to włąśnie pogaduszki, wizyty, kontynuowanie rozmów prowadzonych co wieczór od lat. Tu każdy zna każdego i egzotyczna kelnerka- Polka wzbudza zainteresowanie wszystkich. Przez pierwsze dwa miesiące co stoil musiałam mówić skąd jestem, kiedy przyjechałam, jak mi się podoba Anglia itp. Ale to zawsze dobry powód, żeby zebrać opierdol. 

Natomiast zabawianie gości w wydaniu Szefa jest epickie.
-Witam, jak tam zdrowie?
-A podziękować, nienajgorsze.
-A o syn?
-Tak, to mój syn Phillip. Już 20latek!
-Witam serdecznie młody człowieku. Jak tam mama? Długo nie wpada...
-Mama Phillipa umarła kiedy Phillip miał 4 latka.
-Eeee... no tak. No tak. Może pokażę wam swoje pies

Zamęcza klientów dosiadając się do stolików, każe klientowi odkręcać oprawkę od lampy bo on próbował ale nie wyszło, wynosi na sale swoje pies  jakby były ze złota i macha nimi przed nosem zachwalając wszystko co ma w menu, z czego wszystko jest przygotowywane przez P. oraz S. a już dawno nie przez niego. Wszystkie desery robi P. ale w menu widnieje, że to niepowtarzalne gotowanie Szefa....

Po raz pierwszy dostałam zjebkę od której stanęły mi włosy na piętach kiedy przechodząc koło stolika, sprawdziłam czy klienci już skończyli danie główne. Cała czwórka siedziała z rękami na podołkach, sztućce złożone na talerzu, jak trzeba kiedy daje się sygnał o skończeniu jedzenia. Klient siedzący najbliżej popchnął lekko talerz w moim kierunku, podeszłam i zaczęłam zbierać wszystko w wieżę. W tym momencie kobieta która z nimi siedziała, nadal nawiając, złapała za widelec i zaczęła kończyć ziemniaki które jej zostały. Ups. Teoretycznie- nie wiadomo co. Odejść już nie odejdę bo mam w rękach wieżę brudnych naczyń. Zostawić jej nie mogę, zabrać też nie. Na to idzie Szef. Kobieta spojrzała na wieżę, odłożyła widelec i odsuneła talerz od siebie. Zebrałam wszystko i poszłam na zmywak. Wracam a Szef łapie mnie na łokieć, wyciąga z baru na kuchnię i dawać opierdzielać mnie jak burą sukę:
-Ty najwyraźniej nic nie wiesz o etykiecie!!! Klientka się poskarżyła, że zabrałaś jej talerz!
-Ale..
-Żadne ale! Powiedziała, że chciała skończyć ale zniechęciła się juz teraz, ja widziałem co się święci, ja zawsze wszystko widzę, od razu zauważyłem...
-Ale oni skończ..
-NIE MARNUJ POWIETRZA! Ja cię nie słucham!

Na drugi dzień, miałam przy stole 6-8 osób. Kiedy przyszło do deserów, jedna z klientek zamówiła "delice", jednocześnie zastanawiając się czy nie powinna spróbować 'roulade'... Przyjęłam od wszystkich zamówienie, przeczytałam żeby potwierdzić. Kiedy przyszło do serwowania, okazało się, że pani jednak chciała 'roulade' a 'delice' się jej nie spodobało. Wróciłam z talerzem na kuchnię... i dostałam joby za cztery pokolenia winnych w mojej rodzinie. Na nic zdało się tłumaczenie (marnowanie powietrza), że to klientka zmieniła zdanie.

Kiedy w rozmowie z Szefem przy płaceniu powiedziała głośno, że przeprasza za marudzenie... nie przeprosił mnie za wrzaski na kuchni. Jakby nie było sprawy.

W tym czasie swój chrzest przechodziłam także w swoich stosunkach z kelnerką Blondi. Uczyła mnie pracy w pierwszy dzień, choć właściwie odpowiadała na moje pytania bo jakoś nie śpieszyło się do pokazywania mi czegokolwiek z własnej woli, na drugi dzień prawie milczała, na trzeci dzień miała wolne i w tym czasie Szefowa pokazała mi to i owo a w czwarty dzień, okazało się, że (jakież zdziwnienie) nie umiem tylu rzeczy. Skąd można wiedzieć gdzie trzymamy dodatkowe serwetki, którym kluczem otwiera się kanciapkę, z czym serwują tu Pimmsa, jak podają nóż do steków... skoro nikt mi tego jeszcze nie zdążył pokazać! Blondi miała muchy w nosie przez dobre 2 tygodnie, ignorując mnie na każdym kroku lub wywracając oczy do nieba za każdym razem kiedy o coś pytałam.

Zdziwiłam się że nie dzielą obowiązków na sali pomiędzy sobą ale usłyszałam, że to za mała restauracja, żeby dzielić się stolikam. Moje doświadczenie z pracy w restauracji zazgrzytało bo pamiętam jak Pizza Hut zrobiła badania rynku i dowiedziała się, że klient który jest witany, obsługiwany i żegnany przez tego samego kelnera czuje się bardziej dopieszczony niż taki, który co chwila kontaktuje się z kolejną osobą, której jeszcze nie widział. Kelner ma szansę na dokładną obsługę kiedy wie co podał, co zamówił, jakiego drinka zażyczył sobie klient a sam klient nie musi co rusz tłumaczyć czegoś nowemu pracownikowi.

W pubie- każdy robi wszystko i wychodzi z tego pasztet. Jeden wita, drugi wskakuje za bar i serwuje drinka, w tym czasie Szefowa już leje wino damie towarzyszącej, ja kończę nalewać piwo Panu, biorę kartkę i zapisuję co zamówił do picia ale już w tym czasie Szefowa ma drugą karteczkę... z tym samym. Siadają przy stole, zamówienie przyjmuje Blondi, nie mówi, że właśnie zamówili steki, nie mówi czy zaniosła specjalne noże, czy mają przystawki. Kiedy z kuchni słychać:
-Yes, please!- lądujesz na kuchni i nie wiesz- gdzie toto idzie bo akurat Szef ma focha i nie ma ochoty ci powiedzieć gdzie to zamówienie ma zlądować.
-Powinnyście wiedzieć!! - jak było w zeszłą sobotę. Cała sala pełna, dwa przyjęcia urodzinowe, cztery kelnerki na sali a ja mam wiedzieć czyja to lazania.... Co ciekawe kiedy nie ma wielkiego ruchu i można pamiętać lub się domyśleć, że skoro nie moje to musi być Blondi- Szef nie ma problemu z otwarciem ust i powiedzeniem:
-Bar czwórka.

Natomiast kiedy na sali siedzi 45 osób- odstawia focha i zmusza do wyjścia na salę z talerzami, które nie wiadomo gdzie zanieść ale strach wrócić na kuchnię bo można dostać huraganem w twarz. Stoję więc jak debilka przed tablicą z zamówieniami i dopasowuję, szukając po 20 stolikach. W Pizza Hut, każda kelnerka zrobiłaby kurzachowi awanturę bo nic łatwiejszego niż zanieść danie na zły stół tylko dlatego, że to to samo co samemu się zamówiło, tylko 10 minut później...

Skąd foch przy pełnej sali- nie wiem.

Szef to skąpa menda. Każde odzyskiwać sałatę, rzodkiewki i szczypiorek z misek które wracają ze stołu. Kiedy Szefa nie ma, np w środy, resztki ze stołu uczciwie lądują w koszu. Kiedy jest, do nowej sałaty trafia i rzodkiewka i liście i szczypiorek z tej na wpół zjedzonej. Podobnie jest z sosami. Klient dostaje sosjerkę pełną musztardy czy ketchupu z której bierze łyżeczkę lub dwie a po zabraniu sosjerki ze stołu, wyciera się ją, zmienia łyżeczkę i stawia jak nową na tacy. Dla mnie to obrzydliwe i wbrew zasadom higieny, bo nie chciałbym dostać ketchupu nad którym pochylało się ostatnio 10 osób i do którego dolewa się tylko nowy a stary może być w sosjerce od zeszłego czwartku. Sugestia, żeby dawać mniej klientowi skoro i tak nie zje więcej niż kilka łyżeczek nie dociera.

-Nie wyrzucaj tego majonezu, to mnie kosztuje fortunę!

Co dalej. Jedna z dziwczyn zacieła się w sierpniu pękniętym Pyrexem. Zacięła się to raczej delikatne stwierdzenie, bo skończyło się na szpitalu i szwach. Do tej pory, oprócz zdawkowych przeprosin nie wydarzyło się nic. Dziewczyna ma nadzieję na minimum odszkodowania ale nawet nie dostała swojej kopii raportu powypadkowego.

Szef płaci mało. Co ciekawe, jego naliczanie godzin urąga matematyce ale zwsze w jednym kierunku. W naszym.

Od pierwszej rozmowy, moja zmiana to 18:45- 22:45. To daje pełne 16 godzin w tygodniu. Na początku przyjeżdżałam chwilę wcześniej, żeby się przebrać ale juz po kilku razach zorientowałam się, że jeśli wejdę do pubu o 18:30- całe te 15 minut mojego prywatnego czasu na przebranie się idzie w kosz- od razu każe zapalać światła, kopać lód w piwnicy, zmieniać świeczki. A więc podjeżdżamy autem na parking i siedzimy z Susłem do 18:45 omawiając miniony dzień i niech mnie ręka boska broni wejść na zmianę wcześniej. Po czterech dniach z tego zapalania świeczek robi się pełna godzina, której nigdy nie widać na payslipie.

Jedna z dziewczyn powiedziałą mi, że nie chce pracować wieczoremi, bo wg umowy powinna pracować 3h ale co wieczór wychodziła godzinę po czasie bo czekała na naczynia klientów, którzy się zasiedzieli i ani razu jej za to nie zapłacono. Kiedy policzyła, że przepracowała drugą wypłatę za darmo, przeniosła się na poranne zmiany kiedy zamyka się drzwi o 15:00.

Kiedy mieliśmy "pieczone prosię" i pub był zapchany ludźmi do 1:00 (mimo tego, że licencja skończyła się o 23:00 i Szef nie miał prawa serwować alkoholu po tej godzinie), zostałyśmy 1,5h dłużej a zapłacił za 30 minut. 

Blondi planuje odejść od dnia kiedy tam pracuje. Jak wygląda rynek pracy każdy wie, więc nadal jest na każde zawołanie. Wstaje o 5:00 rano, karmi zwierzęta bo to dziewczyna z polem i trzema końmi, świnką morską, dwoma psami, kurami, kotami itp. O 10:00 idzie do pubu i obsługuje ranną zmianę. W przerwie przed wieczornym otwarciem odbiera ze swojej komórki telefony z rezerwacjami stolików, wraca do pubku na 18:30 i siedzi do zamknięcia czyli nawet do 23:10, robi kasę, zamyka przybytek. A o 5:00 znowu wstaje. Za to wszystko dostaje 860 funtów miesięcznie. Nie dziwota, że 25 letnia dziewczyna ma dość.

Doliczmy do tego napiwki. Wypłacane są na koniec miesiąca a ostatnią tygodniówką i w tej kwestii matematyka Szefa naprawdę klęka. Napiwki wrzucamy do wspólnej skrzyneczki. Z tego co zostało mi powiedziane, dzielone są sprawiedliwie na podstawie ilości przepracowanych godzin.

W pierwszym miesiącu, po niecałych 2 tygodniach pracy dostałam 24 funty napiwków. W drugim miesiącu, po przepracowanych pełnych 64h... 40 funtów. Już coś mi się przestało w tym zgadzać bo ja sama w cztery wieczory w tygodniu wrzucam do skrzyneczki co najmniej 100f... Jest nas ok 10 osób, więc z moich obliczeń wynika, że w najgorszym wypadku pub zbiera miesięcznie ok 1000 funtów napiwków. To daje ok 100f na główkę z czego my widzimy mniej niż połowę. Gdzie są pieniądze od których co najdziwniejsze płacimy jeszcze podatek?

Na Teneryfie. Bo domyśliłam się już, że Szefostwo dzieli napiwki na pół- połowa dla załogi, połowa dla nich dwojga. To daje idealnie 50f miesięcznie. Taką połowę to ja też chcę. W sierpniu byli na Teneryfie, zaraz lecą do Dubaju.

Wczoraj po wyjściu dużej grupy klientów, podszedł do mnie i spytał ile zostawili.
-Nic. Zapłacili kartą i wyszli.
-Niedobrze....

Gdyby napiwki szły tylko dla załogi, nie powinno było go to martwić.

Szef nie umie być wdzięczny. Ani za nic dziękować. Kiedy wrócili z Teneryfy a Blondi opiekowała się pubem dzień w dzień przez 15 dni- wiecie co jej powiedział kiedy tylko wszedł do pubu w pierwszy dzień po powrocie?

-Cześć Blondi, jak się masz?
-Cześć, świetnie, jak tam wakacje?
-..... Co ty masz w brwi?
-....kolczyka.
-Od kiedy??
-Od 10 lat!
-Zdejmij to natychmiast, klienci nie lubią wyfiokowanych kelnerek.
I poszedł na kuchnię. Tyle z podziękowań. Nie pozwala jej nosić krótkich rękawków bo ma na przedramieniu tatuaż konia. Mi każe zdjemować bransoletki. Ma nawet odwagę  krytykować fryzurę P. z kuchni bo mu się nie podoba wygolony pasek włosów nad uchem....

W zeszłym tygodniu zasiadł po 20:00 na sali z laptopem i zaczął zmagać się z przygotowywaniem świątecznego menu dla klientów planujących pracowniczych Christmas Party w pubie. Miał za zadanie wrzucić na stronę pubu świąteczne menu tak, aby klienci mogli zamawiać potrawy z wyprzedzeniem.
-Ej, znasz się na komputerach prawda?
-Znam- odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
-Zostaw te szklanki i chodź tu.

Spędziłam z nim 2h na pokazywaniu jak działa jego własna strona internetowa, poprawiłam przeoczone literówki oraz pokazałam jak stworzyć i wrzucić na stronę menu w postaci dokumentu, który klient może sobie ściągnąć, wydrukować, zaznaczyć potrawy które będzie chciał zjeść w czasie wizyty i przynieść do pubu na papierze. Był zachwycony! W tym czasie du pubu, na swoje krzesełko przyszedł już Nietoperz i widział jak pomagałam mu z robotą webmastera... Nietoperz wie dobrze jaki z Szefa gagatek. Kiedy skończyliśmy, Szef wstał, przeciągnął się rozkosznie, zauważył Nietoperza i mówi:
-Ach, co za wieczór! Zrobiłęm tak, że klienci mogą sobie ściągnąć i wydrukować menu na Święta!
-Ale... chyba nie zrobiłeś tego sam?- spytał bezczelnie Nietoperz
-Eee...
-No, bez Kokain to by ci się chyba nie udało, co?
-Nie, no, tak. Tak, jasne....

Żeby mi nie było za dobrze od tych podziękowań ("-Nie, no, tak. Tak, jasne...."), jeszcze tego samego wieczora, kiedy  przyjechał po mnie Suseł, przypomniał mi gdzie moje miejsce. Zwykle kiedy Suseł przyjeżdża na parking, pub jest posprzątany, wszystko pomyte, siedzi tylko Nietoperz i kończy swojeo Carlinga. Szef upewnia się wtedy czy Suseł już zajechał i pozwala mi iść do domu. Tego wieczoraj jednak wzięłam swoją torebkę i sweterek i położyłam na stoliku obok jak zwykle.
-Gdzie ty idziesz?
-No, Suseł już przyjechał.
-Pójdziesz jak ci powiem, że możesz. Nie bierze tego za pewnik, że skoro jest 22:45 to możesz iśc do domu.

Stałam tak 20 minut. Nietoperz milczał znacząco, Szef zamykał kasę a ja stałam jak chochoł w polu czekając aż mój Pan i Władca pozwoli się oddalić. Za dodatkowe 20 minut nie zapłacił oczywiście.
-Teraz możesz iść.

Każdego wieczora kiedy Szefostwo ma wolne, musze zostawiać z Blondi aż policzy kasę, zamknie sejf i uruchomi alarm. Poprosił mnie o to raz i od tego czasu zawsze zostaję dłużej i nigdy mi za to nie płacą. Zostaję jako zapezpieczenie dla Blondi a i Suseł, w razie napadu to jakieś dodatkowe zabezpieczenie. W końcu facet.

I tu przechodzę do ostatniej kropli w studni goryczy.

Ponieważ żadna z Polek w pubie nie ma prawa jazdy, każdego dnia Szef zgarnia je z umówionego miejsca w mieście o 18:30 i przywozi ze sobą do pubu. Wieczorem, odwozi dziewczyny do domu.

Jakiś czas temu Suseł spóźnił się chwilę i poprosiłam Blondi, że skoro i tak zaraz będzie w Miasteczku, niech zabierze mnie do TESCO gdzie poczekam sobie na Susła, który jest w drodze. Przecież nie zostawi mnie pod pubem, w samym środku ciemnej dupy, na odludziu. Jasne! Odwiozła mnie do Tesco i pojechała do domu.

W ostatnią sobotę połamało mi kręgosłup i całą zmianę czołgałam się od miejsca do miejsca. Szefowa współczuła, podawała paracetamol. Suseł zadzwonił, że już wjeżdża do Miasteczka i będzie w pubie za 7 minut. Czyli (uwaga!) 3 minuty po zamknięciu. Słownie: trzy minuty. Nietoperz jeszcze sączył szklanicę. Spytałam więc Szefową czy podrzuci mnie do Tesco gdzie Suseł będzie nawet szybciej. Zgodziła się chętnie i rzeczywiście- do Tesco jest ok 5 minut drogi autem od pubu a Suseł już czekał na parkingu. Wyczołgałam się z auta, pożegnałam się , pomachałam łapką.

W środę, dwa dni temu, pierwszy dzień po tamtym wieczorze, umówiam się z dziewczynami, że pojadę z nimi autem Szefa bo Suseł został dłużej w pracy. Spotkałyśmy się w umówionym miejscu, podjechał Szef, zapakowałysmy się do auta i rozmowa wyglądała tak:
-Cześć wszystkim, jak się macie? Słuchaj- i masz to sobie dobrze zapamiętać- nikt cię do Tesco wozić nie będzie, zrozumiano? Następnym razem zamknę pub, zgaszę swiatłą i odjadę. I dobrze to sobie w głowie zafiksuj.
A potem włączył radio i przez całą drogę zaśmiewał się z tego co tam leciało.

Trzy minuty. Nieważne, że każdą zmianę zostaję dłużej nawet o 25 minut i mi za to nie płaci, że robi ze mnie idiotkę i każe warować sobie przy nodze 20 minut, że odwozi dziewczyny po całym mieści do domów- mnie raz na 3 miesiące nie wolno.

Ręce mi opadają. Piszę ten post już drugi tydzień i codziennie dodaję coś więcej. W sumie- dorobkiewiczostwo, chamstwo, skąpstwo i pewność siebie wysadzająca pokrywkę. Słucham co mówią o nim klienci kiedy go nie ma i zastanawiam się jak to się dzieję, że jeszcze ktoś tam przychodzi. Większość klientów to staruszkowie lub ludzie w jego wieku. Szef nie życzy sobie młodej klienteli więc żartują, że jak wymrą stali klienci, miejsce obrośnie bluszczem.

Ale BMW kupił. Wziął dziewczyny z kuchni pokazywać. Od razu upomniał A. żeby przypadkiem nie paliła papierosów zanim wsiądzie do JEGO auta bo auto jest nowe. Szkoda, że zdjął folie z foteli, by się zapach tak nie wgryzał.

A na przekór temu wszystkiemu- nadal lubię tam chodzić. Pewnie prędzej czy później mi się obrzydzi cała ta fasada ale na razie nie narzekam. Nauczyłam się nie winić ludzi za ich głupotę. Po prostu patrzę i ręce załamuję.







środa, 2 października 2013

Maja - pięciolatka

Jak wiecie, w sierpniu Maja skończyła pełne pięć latek!

Bardzo zaaferowana liczyła miesiące, potem tygodnie a na końcu dni do 20 sierpnia i baardzo jej się dłużyło. Nie zmienia to faktu, że nadal jest najmłodsza w klasie i o ile miała nadzieję, że kolejne urodziny postawią ją gdzieś wyżej w klasowej hierarchii opartej ana ilości straconych mleczaków i zdolnościach poznawczym- nadal pozostaje tam maluszkiem.

Maja jest jednak bardzo dzielnym maluszkiem, nigdy nie słyszę żadnych skarg ani uwag ze szkoły a Maja najwyraźniej nadrabia wiek pewnością siebie, o którą podejrzewałam już dawno temu. Maja pierwsza podnosi łapkę nawet kiedy nie zna jeszcze odpowiedzi, pierwsza ustawia się do gier, maluje Wielką Siebie i każdy ją zna.


Reception Year czyli 'zerówkę' skończyła w lipcu z torbami pełnymi rysunków, malunków, wyklejanej, kartonowych samolotów, samochodów, kostrukcji o nieokreślonym przeznaczeniu a w książce postępów widniało, że Maja wykazuje szczególne zainteresowanie technologią i projektowaniem- stąd tyle sklejanek. Mówiłam, że inżynier z niej będzie! Pięknie czyta i mówi po angielsku, jak na razie jest zbyt niedbała na ładne pisanie ale zaczęłam z nią pisać rzędy literek w polskim zeszycie w wąską linię więc może to coś pomoże.


 Oprócz rozwoju fizycznego w zakresie szybkiego biegania i skakania na jednej nodze, wszystkie kategorie zarówno intelektualne jak i społeczne zaliczyła na "zielono". Bieganie i skakanie na "żółto" ale Maja wciąż rośnie a do gibkiej wróżki jej daleko. Ponad 1m20cm wzrostu dla pięciolatki to nie bagatela.


W tym roku poprosiłam nową nauczycielkę Mai, MrsE, żeby wzieła Maję na kolana i podobnie jak PanDentysta, używając niepodważalnego autorytety namówiła Maję na jedzenie śniadań przed wyjściem do szkoły. Maja wysłuchała staraanie jak to MrsE lubi dzieci najedzone przed przyjściem do szkoły, zapamiętała, że za śniadania będzie dostawać w klasie naklejki... i jak czar prosto spod różdżki- Maja po dwóch latach zmagań je śniadanie przed wyjściem z domu! No, czasami podczas drogi na przystanek ale skorow większość kanapki tak zjadła przy stole to zaliczam. :)



W tym roku, w ramach szeroko zakrojonej szkoły samodzielności dla Mai- Maja jeździ do szkoły gimbusem. Była tym tak przejęta, że w pierwszy dzień wpadła do klasy krzycząć do wszystkich: "JUTRO JADĘ AUTOBUSEM!!!". Szkolny gimbus zabiera ok 20 dzieciaków z tej samej szkoły, z których najstarsze są dyżurnymi, odfajkowują wsiadające dzieci, zapinają im pasy i pomagają wysiąć kiedy przychodzi czas. Oczywiście Maja jest za malutka, żeby pilnowac własnego przystanku, więc kiedy autobus podjeżdża, PanKierowca otwiera drzwi i czeka na panienkę, panienka zwykle siedzi dalej w swoim fotelu, dopija picie, gmera w torbie i nijak nie świadoma, że ma wysiadać w końcu zostaje zebrana do kupy przez dyżurnego, który najpierw podaje mi przez drzwi Mai teczkę z książeczkami, potem pudełko śniadaniowe, kurtkę, torbę a potem wysiada Maja... nic tylko czekać aż zacznie machać do witających, jak VIP wysiadający z samolotu....

A tu, rysunek paluszkiem na moim telefonie na którym widnieje mapa okolicy, autobus we własciwym czerwonym kolorze, który jedzie do szkoły.


Maja nadal kocha komputery i coraz pewniej posługuje się programami z którymi instynktownie wie co robić. Pomijam oczywiście Androida, którego obsługuje jak jego twórca, YouTuba z którego potrafi wyciągnąć swoje bajki i klipy szybciej niż ja zdążę wrócić do kuchni ale umie też rysować obiektowo w Paincie i Adobie Painterze.... Takie coś zajmuje jej 5 minut czasu. Trzeba to zwykle koniecznie sfotografować i "wysłać Androidem Tatusiowi do pracy, żeby sobie zobaczył jak pięknie".


Ale kredka i ołówek też w kącie nie leżą choć Maja rysuje namiętnie przez kilka tygodni aż brodzimy po kolana w zarysowanych kartkach a potem odrzuca  kolorowanie i rysowanie i skupia się na czymś innym. Wraca w tym czasie do figurek albo do CBeebies, ogląda w kółko te same bajki długometrażowe albo przeprowadza się do domku dla lalek.


Staram się zrobić z niej dziewczynkę jak na dziewczynkę przystało i mam nawet pewne sukcesy. Maja jednak zrobiona jest z gliny innej niż różówa więc ściąga z siebie ozdóbki kiedy tylko może i choć bransoletki się jej podobają, to nosić nie będzie. Opaski do włosków też są śliczne ale litości, torebki służą do gubienia a falbanki są fe.



Ale i tak piękna z niej dziewczyna.


Ma dwie koleżanki, jedną polską a d rugą angielską i zdarza się, że wracam w niedzielę z pracy, pytam gdzie Majusia i dowiaduję się, że ... u koleżanki. Trwa tam wymiana laurek i bransoletek i cieszy mnie to, bo ja w jej wieku nie miałam przyjaciółek.


To lato spędziła z Gabim w basenie. Od wczesnego ranka, kiedy Dzieciusie jeszcze spały, odkręcałam węża i nalewałam ciepłej wody do basenu, wlewając do niej pół butelki płynku do kąpieli. Wynik był taki, że po kilku godzinach nieustannego "bicia piany" rączkami i dupkami, z basenu wylewała się piana na patio a były takie dni, że w pianie można było się utopić. Tak sie ma jak się ma Mamę- Kokainkę. :D Wieczorem dolewałam gorącej wody i robiłam sobie spa czyli nurzałam się po szyję w ciepłym źródełku i kąpaliśmy się czasem do 21:00. Dzieciusie nawet sine nie chciały wychodzić z wody i zdarzało się, że wyciągało się je na siłę, do wanny, spłukać pianę, piżamki i do łóżek. Normalnie Francuska Riviera! Z krzakiem ziemniaka w tle. :)



Na urodziny dostała wyproszoną Barbie, komplety ubranek i akcesoriów. Przez kilka miesiecy dopytywałam się, czy na prawdę chce na urodziny Barbie i zawsze twierdziła, że ma to być "cięznicka" oraz tort z baletnicą na szczycie więc po raz kolejny stanęłam na wysokości zadania i upiekłam jej to:





Nie wyszedł idealnie, musiałam w ostatniej chwili dorabiać masy cukrowej do której lazły osy i przy ozdabianiu wyglądałam jak szalony cukiernik z wielkim nożyskiem w ręku, klnąc na spadające na podłogę wycinane z masu kwiatki, oganiając się od wszędzie latających os. Zabijać osy nożem w powietrzu też trzeba umieć.


Ale udało się! Zdążyłam na czas z dekoracją podczas gdy Suseł zabrał Dzieciusie na plac zabaw. Maja była zachwycona tortem i prezentami i kolejne urodziny przeszły do historii. Jak ten czas leci nie wspomną bo widać. :)


Jak zabawa to w UK

Lato w UK to parada ulicznych festynów, waty cukrowej i dmuchanych małpich gajów. W tym roku nawet taka malusia wioseczka jak ta w której Maja chodzi do szkoły zorganizowała sobie coś ciekawego chociaż z racji tego, że nie mieszkamy tam- trudno było się domyśleć o co chodzi. Dnia pewnego przed większością domów pojawiły się kukły i manekiny sławnych postaci i Seweryna Szmarglewska niech będzie mi świadkiem, że miałam wrażenie, że przeniosłam się do nocnego namiotu w "Czarnych Stopach". :)





W tym samym tygodniu w Koziej Wólce zorganizowano doroczny Festym Letni Wyścigiem na Byle Czym czyli zjechała się Straż posikać pianą na dzieci, był wcześniej wspomniany dmuchany małpigaj do którego Gabi nie doczekał bo stojąc w kolejce posiusiał się w spodenki i trzeba było iść do domu...a potem zaczęło padać. Jednak Wyścig zdążył przed deszczem i w sumie nie pamiętam kto wygrał ale owacjom nie było końca. Wyścig prowadzi okrężną drogą wokół Wólki i zasadniczo, będąc częścią 6-10 osobowego zespołu, który uwięziony w drewnianej konstrukcji biegnie pędęm dobre 3-4 km po szosie, samo dobiegnięcie w pełnym składzie, z resztki pojazdu już zasługuje na owacje i to na stojąco. 

Biegły Smurfy, Wróżki, Indianki, Kowboje, Piraci, Dalmatyńczyki...

kto tam jeszcze...
Maja dorwała się do bącania po małpim gaju a Gabi, przebrany w suche ubranko za wszelką cenę próbował dostać się do cygańskiego wagonu, razem z koleżanką w celach niejasnych.

...

Anglicy potrafią odłożyć wszystkie troski (którym jak sądzę i tak nie mają wiele), wyjść na ulicę i bawić się od późnego popołudnia po ciemną noc wznosząc nieskończone kubki z piwem i sikając po zaułkach. Nie uwidzisz smutasa, towarzyskich dąsów, co chwila zza pleców ktoś piszczy:
-Jeeeeeaaanyyyy! - i wyskakuje obtulić sąsiadkę którą widział raptem w zeszły poniedziałek.

Lubię Street Fair a juz za 2 miesiące Bożonarodzeniowa! Będzie sztuczny śnieg i wszyscy będą mieli choinkowe łańcuchy owinięte wokół szyi....






piątek, 27 września 2013

Ijo, ijo czyli jedzie karetka.

Co tam się jeszcze działo przez lato...

Rodzicielka stłukła czerep. Poszła z Dzieciusiami na plac zabaw i tak się wczuła, że wspięła się za Gabim na zjeżdżalnię dla deskorolek i siedząc na szczycie zamiast złapać się jak na człekokształtną przystało, złapała się nie tą ręką co trzeba i poleciała do tyłu na czerep.

Nie chcę myślec co by było gdyby straciła tam przytomność. Dzieciusie same na wielkim placu, wokół nikogo, auto zaparkowane ale nikt nie zwróci uwagi. Babcia by tam leżała nieprzytomna a Dzieci co? Na szczęście Rodzicielka zachowała zimną krew, zgarnęła plecaczek i zapakowałą Dzieci do auta. Maja staneła na wysokości zadania i kiedy Gabi zaczął płakać, że nie chce jeszcze iść do domu, władczym głosem oświadczyła:
-Gabi, nie bądź baba i nie rycz. Babcia się upadła na głowę i ją boli. Jedziemy do domu!

Weszli do ogrodu i kiedy Rodzicielka pokazała śliwkę  z tyłu głowy... Czernobyl nie hoduje takich arbuzów! Ogarnęłam się wewnętrznie, złapałam za telefon i zadzwoniłam na NHS Direct. Po rozmowie z panem, który wypytał o wszystkie możliwe szczegóły z pominięciem numeru buta, stwierdzono, że przypadek wymaga ambulansu. W 10 minut zaparkował pod domem samochód osobowy z dwoma sanitariuszami, którzy zajęli się ciśnieniem, unieruchominiem i oglądzinami. Jeden z nich stał i trzymał Rodzicielce głowę w pozycji wysoce niewygodnej, drugi robił notatki. W końcu uradzili, że Rodzicielka jedzie do General Hospital.

Co z Dziećmi??

Na szczęście mamy sąsiadkę, która zna Maję jako TA ze szkoły, więc popukałam szybciutko, ta złapała klucze i przyleciała zająć Dzieci w salonie w czasie kiedy ja zgarniałam rzeczy do torebki. W tym czasie spaghetti carbonara w stanie pierwotnym zaczęło przyciągać uwagę palącym się pod grillem boczkiem. W chmurę dymu weszło kolejych 3 sanitariuszy z noszami, sprzętem ratunkowym, kołnierzem ortopedycznym i wielką ochotą na smażony boczek. Tak czy inaczej, stali i radzili kolejne 30 minut aż przyjechał Suseł i sąsiadka mogła iść do domu. Zapakowali Rodzicielkę w pudełko, zakleili jej włosy w rzepach przez co Rodzicielka zaczęła kwilić i łzawić bo chyba poczuła się jak Gulliver, przywiązany do ziemi za wszystkie możliwe pasma włosów na głowie. Kiedy fikali noszami na boki, nie spadła z nich tylko dlatego, że włosy trzymały ją przyczepioną do oparcia.... AUĆ!

Zapakowali ją i mnie do ambulansu i rozpoczęła się wyboista droga do Northampton GH. Bardzo wyboista a włosy nadal w rzepach..... Do kabinki dali nam studenta, który przepisywał wszystkie informacje na laptopa, monitorował funkcje życiowe i plotkował ze mną o życiu i jajecznicy. Na miejscu zabrali Rodzicielkę na Ratunkowy a mi kazali czekać. W korytarzu podeszła do mnie bardzo rozmyta pani pod 50tkę, nawijając coś przez brak uzębienia ale na szczęście sanitariusze szybko połapali się, że Ridzicielka raczej im nie pomoże we wzajemnej komunikacji, więc zawołali mnie do pokoiku. Obadali, przekręcali, macali, rzucali i w końcu wyszło na to, że czerep stłuczony jest ale nic poza tym. Sanitariusz z karetki jakoś nie chciał wyjść, podejrzewam, że coś za bardzo spodobało mu się plotkowanie o życiu i jajecznicy. Ale w końcu poszedł.

Była 19:00. Do 24:00 przeczytałyśmy wszystkie ostrzeżenia wywieszone na ścianach izolatki, dmuchałyśmy balony z rękawiczek, liczyłyśmy kafelki na suficie... bez carbonary, na śniadaniu tylko, z rozładowyjącym się telefonem... Na tablicy przy stacji sanitariuszy widniało, że mineło co prawda duuużo czasu ale mieścimy się w statystycznej normie 5h oczekiwania na wypis. W międzyczasie przyszedł chirurg, któremunie spodobał się ślad krwi w moczu i okazało się, że 5h nie starczy, żeby wywnioskować cokolwiek więcej, więc odesłali Rodzicielkę na noc na chirurgię. Przechodząc koło stacji sanitariuszy, za wózkiem z Rodzicielką akurat minełam ekipę z tego samego ambulansu i jeden z panów chętnych na boczek zdążył krzyknąć tylko:
-Kolega chciał się dowiedzieć czy jesteś na FejBuku!?
...i drzwi od windy się zamknęły. :D

Na chirurgi- pole pacjentów- serio, szło się i szło- łóżka, łóżka, wszystko odsłonięte i jawne, ten śpi, tamten się drapie, ten ogląda TV, ten je...przy czym pełna koedukacja. Zaparkowali Rodzicielkę w zaułku z trzema paniami z czego jedna okropnie chlipała, druga chyba czekałą na Anioła a trzecia... okazała się być tą rozmytą damą z poczekalni. Miała lepszy osiąg bo zawędrowałą na chirurgię szybciej i to z poczekalni!

Już przebrana w piżamkę, właśnie organizowała sobie wieczorek zapoznawczy i coś czułam, że to się źle skończy. Wzięła kubeczek i poszła w dal aż spotkała pielęgniarkę, która sprowadziła ją spowrotem informując, że może postawić kubeczek na stoliku, ktoś pzyjdzie i zabierze. Poszła na siusiu, trzaskając drzwiami, tuż przy łóżku Rodzicielki. Wróciła.
-Blkosidufiefowkngfwlskvsd?

Usiadła na łóżku. Wstała. Poszła w dal. Wróciła z pielęgniarką.
-A dzwoniliście do mojej siostry?
-Tak, wie że tu jesteś.
-A co powiedziała?
-Nic. - uśmiech pod nosem pielęgniarki dawał do zrozumienia, że siostra raczej ucieszyła się, że Rozmyta Dama spędzi wieczór poza domem...

Wstała. Usiadła. Poszła siusiu. Skomentowała. Uruchomiła sobie telewizorek nad głową. Włączyła słuchawki...

Bateria bliska śmierci nie pozwoliła mi zadzwonić do Susła, więc kiedy wyjeżdżałyśmy na Oddział, wysłąłam tylko esmsa "MAYDAY!" do domu i telefon umarł. Nagle, koło 1:30 na Oddział weszła nasza sąsiadka, niech ją błogosławi Światowid i od progu:
-Barbara! Nie powinnac pić tyle ginu z tonikiem!!

Przyjechała po mnie z taki kawał bo przecież Suseł musiał wstać o 5:00 do pracy a ja nie miałam jak dostać się do domu w środku nocy.

W tym czasie Rozmyta zaczęła nucić...

Odesłali mnie i Sąsiadkę do kanciapki z sofą w oczekiwaniu na kolejnego chirurga. o 2:00 pojawiała się młoda chirurg, kawa-z-mlekiem, obmacała, postukała, nic nie wymyśliła i zaordynowałą USG nerek na wszelki wypadek gdyby uderzenie w tył ciała uszkodziło cosik. Tylko, że technik od USG będzie dostępny rano.....

Dostałam numer telefonu na Oddział, Rodzicielka ciastka ze stołu pielęgniarskiego i kubek kawy, kocyk i mnóstwo czasu na patrzenie na Rozmytą... która w tym czasie już nie nuciła ale pośpiewywała pod nosem. Druga pacjentka nadal chlipała za kotarą, Rodzicielce przypomniało się, że nienawidzi szpitali więc zaczłęa pochlipywać razem z nią. Musiałam postawić ją do pionu przypominając ile ma lat. Pacjentka czekająca na Anioła patrzyła na wszystko z dystansu osoby odjeżdżającej pociągiem ze stacji Ziemski Padół. Rozmyta zaczęła śpiewać i machać rękami.

W domu o 3:00, z przykazem zadzwonienia na Oddział o 8:00.

8:00. Dzwonię na wskazany numer. Nie mają takiej pacjentki w spisie.
-Przecież zostawiłam ją u was wczoraj w nocy.
-Ale tu jej nie ma.
-To gdzie może być?
-Chwileczkę.
...muzyczka.
-Łączę. / nie dowiedziałam się gdzie jest/
-Tak, mamy tu Barbarę. Czekamy na technika USG. Proszę zadzwonić o 11:00

11:00 Dzwonię na wskazany numer. Nie mają takiej pacjentki w spisie.
-Przecież zostawiłam ją u was wczoraj w nocy.
-Ale tu jej nie ma.
-To gdzie może być?
-Chwileczkę.
...muzyczka.
-Łączę. / znowu nie dowiedziałam się gdzie jest/
-Tak, mamy tu Barbarę. Czekamy na technika USG. Proszę zadzwonić o 13:00

13:00Dzwonię na wskazany numer. Nie mają takiej pacjentki w spisie.
-Przecież zostawiłam ją u was wczoraj w nocy.
-Ale tu jej nie ma.
-To gdzie może być?
-Chwileczkę.
...muzyczka.
-Łączę. / nie dowiedziałam się gdzie jest/
-Tak, mamy tu Barbarę. Czekamy na technika USG. Proszę zadzwonić o 15:00

15:00
Dzwoni telefon. Tłumaczka informuje, że USG nic nie wykazało i można przyjechać po Rodzicielkę o 18:00.

Doba z NHS.

A jak to się stało, że Rodzicielka zgubiła się między Oddziałami? Otóż, po naszym wyjściu Rozmyta się rozochociła i aktywnie zaczęła zakłócać ciszę nocną. Założyła słuchawki i zaczęła śpiewać na cały regulator, bez żenady. Zachciało jej się siusiu więc poszła do toalety. Rodzicielka wstała i wyłaczyła jej telewizorek i tup tup grzecznie wróciła pod kocyk. Rozmyta wróciła, włączyła i znowu zaczęła śpiewać. Tym razem przyszła pielęgniarka, ściszyła jej słuchawki i upomniała o ciszy nocnej. Rozmyta pogłośniła i przełączyła na operę. Zachciało jej się siusiu. Rodzicielka wstała, wyjęła słuchawki z gniazda i schowała jej pod poduszką. Błąd, bo Rozmyta nie zrezygnowała z opery i kiedy włączyła telewizorek stwierdziła, że opera słuchana na cały regulator na pół Oddziału dostarcza jej niezapomnianych wrażeń. Przyszła pielęgniarka i zabrała jej telewizorek. Rozmyta więc rozumiejąc powagę sytuacji pacejntki czekającej na Anioła i chlipiącej obrała sobie Rodzicielkę za słuchaczkę i zaczęła w ten deseń:
-Boiucsiehrwfjkbkjgbvdkjgbwuefwef, hdfawoefhw, wehfofewoifwef, fgwefoi8uscwsekfjwefwe, weufhsdgfdjyrgbrjhbgr....

Rodzicielka, koło 3:30 nad ranem wstała, wzięła sówj kocyk, usiadła na krzesełku pielęgniarki i zarządziła strajk. I tak ją przenieśli na inny Oddział na którym nie mogłam jej znaleźć. Niewiele to pomogło bo znalazła się na chirurgii brzusznej tuż obok kobiety chudej jak patyk, obleczonej suchą skórą, która najwyraźniej była na jakiejś niekontrolowanej diecie płynowej bo miała przed sobą karton mleka, butlę CocaColi oraz dzbanek kawy. I tak sobie sączyła co rusz to co innego... aż przyszła sraczka, lub Rodzicielka po prostu trafiła na moment pomiędzy sraczkami.

-Pruuuuuuuuuu...uuuuuu.......

Smród rozszedł się błyskawicznie. Przyleciały pielęgniarki ze zmianą pościeli. Nie dała sobie założyć pampersa. Poszły salowe, pacjentka wróciła do sączenia mleka i Coli. 20 minut później:

-Pruuuuuuuuu!!!! - Ratunku! Nikt tu nie pracuje, co wy tam robicie, zabrudziłam się!

I tak w kółko do rana. Nikt nie wpadł w NHS na pomysł, że mleko, Cola i jawyraźniej ciężka choroba układu trawiennego nie idą w parze??

Podsumowując- nie spadajcie na głowę, bo guz wielkości arbuza to pikuś w porówaniu z tym co może się człowiekowi przydarzyć po zamknięciu drzwi ambulansu.

PS. Kilka dni później student z ambulansu znalazł mnie po nazwisku na FB. Zaproszenie zignorowałam. Niech sobie nie myśli. :/


wtorek, 13 sierpnia 2013

Nigdy. Więcej. Ryanaira.

Nigdy, jak tu siedzę, z ręką na sercu.

Minęły 2 lata i Pu wybrała mnie na chrzestną swojej córeczki tak jak sobie kiedyś obiecałyśmy. Od kwietnia czy maja wszystko ustaliliśmy i przyszedł czas na kroki których efektem miało być nasze pojawienie się w Niemczech ma chrzcie a potem tygodniowy pobyt z Pu i Mannem (^-^) oraz Córeczką, wraz z Dzieciusiami i Susłem.

Wersja Pierwsza: całą czwórką wsiadamy w auto i jedziemy koło Frankfurtu w tym samym czasie zwiedzając co popadnie po drodze i ciesząc się pierwszym prawdziwym wypadem w świat od 2006 roku.

Coś rypnęło w aucie i oczywiste stało się, że koszt dojazdu plus koszt naprawy auta jakoś się ze sobą gryzą.

Wersja Druga: lecimy samolotem.

Suseł nie dostał urlopu. Koledzy w pracy jakoś tak pobukowali swoje urlopy, że Suseł został z przysłowiowa ręką w bardzo nieprzysłowiowym nocniku i stanęło na tym, że...

Wersja Trzecia: lecę sama z Dzieciusiami.

Paszporty. Zaciągnęłam zarówno języka jak i opinii, dostałam aplikacje. Ucieszyłam się jak norka bo wyglądało na to, że w 2 tygodnie uda się wyrobić im paszporty- idealnie na czas wyjazdu. W toku zbierania dokumentów, poszłam z Ludzikami do budki fotograficznej w Tesco, żeby pstryknąć im fotki do aplikacji. Maja bardzo przejęła się rolą i zapozowała tak poważnie, że wygląda na zdjęciu jakby niosła na barkach wszystkie smutki świata. Moja Rodzicielka nie bardzo ogarnia funkcji zdjęcia paszportowego zgodnego z wymogami UE i objechała mnie za pozwolenie dziecku na posiadanie TAKIEGO zdjęcia w paszporcie, jakby to miało zaważyć nad jej zdrowiem psychicznym czy karierą zawodową w życiu.

Za to Gabi odstawił popis stulecia. Krzesło było za niskie nawet kiedy maksymalnie rozkręcone, więc starałam się za wszelką cenę nie znaleźć się w kadrze podczas gdy Gabi siedział mi na jednym kolanie, które wsunełam do budki, resztę ciała zostawiając poza budką. Bez ręki też nie dało rady, więc rękę też wsadziłam do budki , drugą manewrując przy guzikach obsługujących budkę. Kiedy gmerałam przy opcjach, Gabi był bardzo przejęty i siedział nawet grzecznie. Ale kiedy tylko mówiłam:
-Uwaga Gabi- nie ruszaj się i nie uśmiechaj!

...Gabi zaczynał popis elokwencji i fantazji fotografika szaleńca- robił miny, rozciągał buzię łapkami, pokazywał wszystkie zęby łącznie z migdałkami... Po trzech takich podejściach, podczas którym Rodzicielka dostawała apopleksji za firanką, budka kazała mi wybrać jedno z trzech nieudanych ujęć i kiedy szarpałam się guzikiem

ABORT !!!

Powiedziała: -Dziękuję, drukuję domyślne. I wypluła TO:




Wróciłam do domu na tarczy z zażaleniem do Tesco nad obsługą budki, która nie pozwala porzucić sesji w przypadku kiedy pacjent nie nadaje się do badania. :)

Usiadłam w papierach a zdjęcie Gabiego pozostawiłam w gestii Susła. W papierach jednak okazało się, że co prawda Gabi jest z urodzenia Brytyjczykiem ale nie jest Brytyjką Maja i co prawda dostanę paszport Gabiego w 2 tygodnie, to nie ma mowy, żebym tak łatwo załatwiła to z Mają. Bez Ambasady nie ujedziesz.

Wersja Czwarta: lecę sama.

 Kupiłam bilet u Ryanaira, zadowolona i szczęśliwa, wybrałam opcję bezbagażową (Bóg mnie chyba trzymał pod słoikiem), jednak, ponieważ podjęłam nową pracę a Suseł w poniedziałek musiał wrócić do pracy, pobyt u Pu musiał zostać przycięty do poranka piątku 26.07 po wieczór niedzieli 28.07. Trzy dni z Chrztem po środku.

Zadzwoniła Pu, żebym wysłała jej nazwę kościoła w którym mnie chrzcili. Potrzebne papiery kościół w DE miał załatwić w naszym imieniu. Okazało się, że KK w polskim wydaniu to jednak nieużyta banda biurokratów z wężem w kieszeni bo odmówili kategorycznie wysyłanie gdziekolwiek czegokolwiek na swój koszt. Niemiecki kościół polecił, żebym poszła do parafii w Miasteczku, ojca M. i poprosiła o stosowny papier w którym stwierdzi zgodnie z prawdą, że jestem katoliczką po zbóju, chadzam regularnie na msze i nadaję się. Że nie chadzam na msze od 7 roku życia to szczegół, że katolików nie poważam też ale chrześcijanką jestem pełną gębą i mam wiele własnych opinii na temat tego jak powinien żyć dobry człowiek, ojciec M. nie zawarł w swoim liście. Ale o co poprosiłam to dostałam, i to bez najmniejszych problemów z pytaniem czy ma być po angielsku czy po niemiecku. Szok, ten tego. Zabroniłam im się w sekretariacie kłopotać i dostałam wersję łacińską i angielską w ślicznej kopercie, za piękny uśmiech.

Wersja Czwarta była bliska urzeczywistnieniu....

W poniedziałek czy wtorek, o 10:00 rano (sic!) mieliśmy burzę z piorunami, z których jeden rypnął w słup telefoniczny nad naszym domem (strasząc mnie na śmierć, kiedy akurat trzymałam Gabiego na ręku i tak błysnęło, że w jego buzia zrobiła się z jednej strony oślepiająco biała bo światło padło pod takim kątem dokładnie zzanaszegodomu...) i spalił nam router internetowy. W kilkanaście minut zagrzał się do temperatury piekarnika i jakoś tak zapadł się do środka.

Nie mogłam się odprawić przez internet. Ostatnie pieniądze poszły na nowy router, żeby odzyskać dostęp do świata i móc przekręcić na Skypie od Pu do domu....

Odprawiłam się jednak przez komórkę bo router okazał się do kitu, nie śle sygnału Wireless... dupa.

Spakowałam szatki na trzy dni, prezent dla Córeczki, dla Pu bo akurat stuknął jej mój wiek i poszłam w czwartek wieczorem do pracy z myślą, że pośpię ze 3h. Skończyłam o czasie, wróciliśmy do domu, wszystko przygotowane, plecak spakowany, pobudka 3 rano. Wskoczyliśmy w auto, Suseł spojrzał na bak i siu. Gdzieś tak koło Londynu stwierdził jednak, że nie dojedzie do domu na baku biorąc pod uwagę zużycie paliwa. A konto suche jak koryto w starym pueblo. Stwierdził, że sobie poradzi, wyrzucił mnie na trawniku pod Stanstead i poszłam na terminal. Szybko znalazłam okienka odprawy RA i tam dopiero się zaczęły problemy. Na lotnisko weszłam 1:20h przed odlotem. Jakoś z miejsca ścięła mnie niewyobrażalna ilość ludzi pchająca się do 5 okienek RA, które odprawiały kilka lotów na raz, bez porządku czy przypisania kolejki do lotu. Utknęłam w bule ludzi która wyglądała na tłum co najmniej 500 osobowy. Kiedy dotarłam do okienka, babeczka (k****a jedna) nawet nie spojrzała na dokumenty, pierdykła pieczątkę i wysłała do security. Przeszłam odprawę bezpieczeństwa w towarzystwie buły ludzi rozciągniętej w przestrzeni na długości wielu, wielu, wielu metrów i kiedy wyszłam ze swoimi bambetlami w strefę wolnocłową, cała ta buła luda, skoncentrowana na dostaniu się do bramek lotów zbiła się wokół standu wyświetlającego numery bramek. Znalazłam numer i klucząc w tłumie jak na plaży bałtyckiej, zaczęłam przeciskać się w kierunku wyjść na terminale. Korytarze, schody, podjazdy.... byliście kiedyś na Stanstead? No, to wiecie, że przejście do bramek jest jak przejście od bramy cmentarza Osobowickiego we Wrocławiu do głównej Kaplicy w dzień Wszystkich Świętych. Ludzi biegli, przepychali się, ciągnęli walizy podręczne, dzieci....Wbiegliśmy na hal z którego widać było samoloty RA, DOKŁADNIE w tym momencie ok 7 lotów (łącznie z FR HNH) zostały zamknięte na naszych oczach.

GATE CLOSED.

NIEEEEEE!! 

Dopadłam do biurka z ciociami w garsonkach:
-Kolejka jest niewyobrażalna! Tu się nie można dostać! Mój lot jest zamknięty???
-Tak, musi się Pani zwrócić do stanowiska w głównym hallu....
-FUCK!

Miałam w dupie konsternacje, choć nie do końca:
-Przepraszam.... SHIT!!! Przepraszam..... KURWAA!!!

Z rykiem zawróciłam pod prąd walącego tłumu kręcąc numer do Pu. Nie odbierała. Do Susła:
-Gdzie jesteś?
-Na stacji BP zaraz obok lotniska, czekam aż się Rodzicielka obudzi, żeby zrobiła mi przelew.
-Nigdzie nie jedź, poleciałam do dupy na raki. Zaraz oddzwonię.

Koło security znalazłam jakiegoś z Obsługi, który prychnął jak usłyszał, że kolejny pacjent nie dostał się na lot. Nie chciałam być aresztowana za przedzieranie się przez rentgeny w górę rzeki, przeprowadził mnie tylnymi drzwiami i wskazał biurko w hallu. Okazało się, że wylądowałam w kolejce pasażerów, która nie zdążyła na poprzednie loty a zaraz za mną szybko zmaterializowała się grupa ok 80 osób, większość z samymi plecakami bo ich bagaż został przyjęty na odprawie, wsiadł do samolotu i poleciał w cholerę a właściciele nie. Obok stała rodzinka z trzema chłopczykami, dziewczyna podobna do Truffla, kobieta płacząca histerycznie...

-Mój lot odleciał. Jak można otwierać kilka bramek na tak ogromną ilosć pasażerów?
-Są w kacje.
-Więc... to wam nie daje do myślenia? Wakacje trwają już tydzień. Nikomu nie przyszło do głowy, ze trzeba umożliwić pasażerom podróż? Jak tak można?
-(wzruszenie ramion)
-O, czy są jeszcze dzisiaj loty do Frankfurtu?
-Jest. O 18:45.
-To za 10 godzin!
-Powinna się Pani cieszyć, niektózy pasażerowie muszą czekać nawet tydzień na kolejny lot.
-Poproszę - już wyobrażałam sobie siebie siedzącą 10h na lotnisku ale, co tam...
-150 funtów.
-Słucham??
-150 funtów za przebukowanie.
-Nie spóźniłam się na lot z własnej winy, byłam tu wystarczająco wcześnie, tylko, że uważacie, że wakacje są wystarczającym powodem na to, żeby utrudniać ludziom podróż.
-Przebukowanie kosztuje 150 funtów.
-Acha, czyli mam czekać 10 godzin  i dopłacić trzykrotność ceny biletu, tak?
-Tak, zgadza się.
-To w którym momencie dokłądnie mam się cieszyć- że dopłacam czy że nie muszę czekać tydzień na trójkrotnie droższy lot?? Żadna z tych opcji jakoś szczególnie mnie nie cieszy.
-To kupuje Pani czy nie?
-Nie, wsadź go sobie w dupę.

Tylko że po polsku.

Wyszłam z lotniska, usiadłam na krawężniku i zadzwoniłam do Pu. Udało mi się sprowadzić Miśka do trawnika na którym mnie wyrzucił, wsiadłam i teraz co dalej?

Dopisze tylko, że cokolwiek byśmy nie próbowali zrobić w tamtej chwili- NIC NIE WYCHODZIŁO. Póbowaliśmy przebukować bilet z niemieckiej strony, znaleźć transport na lotnisko na wieczór bo naszemu autu zaczęło kolebotać w kole... podróż do domu zajęła nam prawi 5h. Na najwolniejszym pasie, nieustannie pisząc do Pu wiadomości z najnowszymi przeszkodami...

Nagle- pojawiła się SZANSA! Mój przyjaciel A, o którym Wam pisałam a o którym muszę Wam jeszcze popisać- .... w tym momencie Pu napisała, że drugi kandydat na chrzestnego ma problemy z papierem z kościoła i nie wie czy dostanie. Jakby się wszyscy zmóili. Okazało się, że nawet boska pomoc A nie podziała... i nagle chrzestny papier dostał. To się chyba nazywa "splątanie kwantowe".

Dojechałam do domu zmęczona upałem, niewyspana, wkurwiona jak jeż i zawiedziona jak chyba nigdy w życiu.

Na drugi dzień.... kiedy tylko Ksiądż (patrzcie, bo pisze z dużej litery!) usłyszał o wszystkim- postanowił uczynić wyjątek i dobry uczynek- i uznał, że skoro chrzestna z bardzo krótkiej  listy kandydatek na chrzestną, zwierającej jedno nazwisko nie dojechała- ceremonia odbędzie się  z uznaniem mojej "wirtualnej" obecności i ...

ZOSTAŁAM CHRZESTNĄ MAŁEJ A.

A Ryan może się wypchać. Następnym razem- jedziemy pociągiem. :)

PS. Mając nadzieję na zwrot kosztów podróży, wsiadłąm na sieć i poszukałam skarg na Ryana- LUDZIE!!!! Ja się powinnam cieszyć, że nie wylądowałam w wiezieniu, z amputowaną ręką i zmienioną płcią- takie się ludziom rzeczy przytrafiają z Ryanem, :)




wtorek, 16 lipca 2013

Czas na krok do przodu

Przy całym tym zrywaniu baków z klientów Tesco i narzekania na robotę, zapomniałam powiedzieć, że jutro zaczynam nową, dodatkową pracę! :D

Zaczęło się chyba od tego, że w kolejną sobotę z rzędu przyszedł do kolejki znany mi miły pan koło 50ki i jak zawsze trochę ponarzekaliśmy na życie. W międzyczasie klikałam, pakowałam, skanowałam i w pewnym momencie spytał:
-To się nazywa wydajność. Mądra jesteś co?
-No trochę tak.
-Pracują u mnie dwie Polki. Wy wszyscy jesteście tacy- pracowici, punktualni i sprytni. Nie zamienię ich na nikogo innego.
-A co robią?
-Jedna pracuje na mojej kuchni a druga jest kelnerką. Prowadzę pub.
-...................pub?
/mamo!/
-Tak, w B.. Nie masz przypadkiem kogoś znajomego kto chciałby popracować u nas na barze?

I tak to się zaczęło. Tydzień temu pojechałam wszystko obejrzeć, podpisać papiery i jutro idę na pierwszą wieczorną zmianę. 
Będę pracować od 18:45 do 22:45 w środy, czwartki, piątki i soboty. Przy czym w soboty zarówno w Tesco jak i w pubie. Czyli wstanę o 7:00, od 8:00 poklikam do 16:15, do domu, herbata, dzieci i na 18:45 z powrotem do roboty. Kiedy będę wracać Dzieciusie będą już spały ale za to nadal będę z nimi w domu w ciągu dnia. A w kieszeni 100% więcej kasy. Szefostwo to małżeństwo po 50tce czyli wspomniany Klient Sobotni i jego żona, najwyraźniej absolutni pasjonaci jedzenia, goszczenia i gotowania dla innych.



Oglądaliście "Zakochanego Szekspira"? Gwyneth Paltrow w jakieś 12 minucie filmu czesze kłaki w scenie w sypialni swojego zamku. To zamek do którego należy pub w którym będę pracować. Zamek B. został wykorzystany do tego i kilku innych filmów również bo to jeden z najlepiej utrzymanych zamków w UK będących w prywatnych rękach.

Pub to właściwie restauracja bo nie jest to miejsce które serwuje zimne piwsko na gołych stołach a w pubie nie ma nic do jedzenia prócz orzeszków z paczki wielkości naparstka. We środy trwa tam wieczór stekowy, robią prawdziwe jedzenie ze świeżych składników, słynne "pies" o których już się nasłuchałam... W końcu jakaś restauracja z prawdziwego zdarzenia. A więc mają już Polkę na kuchni, Polkę na sali a teraz i Polkę za barem.

Cheers!

A skoro już o imprerializmie mowa...

... to powiem, że taką imperialistkę mieliśmy swego czasu w Tesco i ciekawa jestem ile osób dziękuje losowi za prawo do emerytury, z którego skorzystała.

Pan, nazwijmy ją Antena ze względu na podobieństwo jej prawdziwego imienia do tego słowa urodziła się i wychowała w RPA. Czyli Afrykanerka. Wiekiem blisko emerytury, mało pracowała a soje zajęcie traktowała bardzo poważnie z naciskiem na "mało" czyli przez 6 lat nigdy nie widziałam żeby robiła coś innego niż przekładanie kwiatów z wiaderka do wiaderka.

Ale tak naprawę po raz pierwszy zwróciłam na nią uwagę kiedy po kilku miesięcy nieustannego mijania się z nią w drzwiach zdałam sobie sprawę, że NIGDY nie mówi pierwsza powitania oraz ZAWSZE czeka aż ktoś jej otworzy te cholerne, plastikowe drzwi wahadłowe. Drzwi mają szybki więc zawsze widać było, że jak tylko zauważyła, że ktoś nadchodzi z drugiej strony, odsuwała się i czekała aż ta osoba drzwi otworzy na oścież i przepuści ją w drodze do swoich spraw.

-Co za wydumana osoba- powiedziałam sobie i w tym czasie jeszcze podzieliłam się swoimi przemyśleniami z Trufflem. Okazało się, że miała to samo wrażenie.

Po dobrym roku dowiedziałam się w czym rzecz. Przez ten cały czas Antena często nawijała do mnie różne historie ale jej akcent był dla mnie kompletną ale to kompletną enigmą i pozostawało tylko kiwać głową, dodawać jakieś mniej lub bardziej zaangażowane okrzyki i Antena miała stuprocentowe wrażenie, że prowadzi konwersacje. Jej monolog natomiast z założenia nie wymagał wtrącania opinii innych.

Jakoś tak się kiedyś stało, że uwiesiła się mnie na magazynie gdzie utknęłam w jakiejś robocie nie pozwalającej zejść jej z oczu i przepytała mnie skąd jestem i jaka jest Polska. Coś tam jej opowiedziałam i wtedy rozwiązała worek ze swoimi burskimi ideologiami. Otóż:

-Ja urodziłam się w RPA w czasach kiedy jeszcze Czarni nie mieli żadnych praw. I tak powinno było zostać bo od czasu kiedy się wyzwolili spod naszej białej władzy nie radzą sobie z niczym. Kiedyś jak taka służąca była chora, szła do lekarza i miała na to pieniądze bo zwykle nie dostawała nic od swojego pana póki nie było potrzebne. Wtedy jej dawał na lekarza. Jak nie chorowała to miała mieszkanie i jedzenie ale nie dostawała żadnych pieniędzy bo i po co jej? A teraz? Dostają wypłaty za służbę u Białych ale mąż zabiera i wydaje na co chce a ona też nic nie ma. I co, źle im było? Ja miałam własną służącą od ubierania, jedną od czesania włosów, jedną od karmienia mnie. A potem wszystko szlag trafił. Nic nie musiałam robić sama. Potem wyjechałam do UK bo się zrobiło nieprzyjemnie, Czarni byli wszędzie i strach było wyjść na ulicę. W UK mąż mnie zostawił i zniknął, nie widziałam go ani razu od tamtego czasu... A wy emigranci to pewnego dnia będzie was więcej w tym kraju niż Brytyjczyków!
-A ty masz Brytyjskie obywatelstwo?
-Nie.
-Właśnie.
-No nie właśnie. Ja urodziłam się w Imperium Brytyjskim, to daje mi niepodważalne prawo mieszkać gdzie tylko chcę na świecie!

I już wszystko było jasne....

Nie dziwię się już, że uważała zwykle, że to jej trzeba otwierać drzwi przed nosem i nigdy nie mówiła głupiego dziękuję.

Teraz mieszka z Synkiem. Synek ma dobre 40 lat, nieżonaty i brzydki jak kulka kociego futra- rudy, okrągły i generalnie fuj. Od roku z okładem przychodzi z mamusią na zakupy. Nigdy za nic nie płaci ale zawsze (ZAWSZE) trzyma swój wielki portfel wypchany książeczkami czekowymi (których w UK już nikt nie akceptuje) blisko przy piersi jak pakiet orderów. Może i wychowany w UK ale na starych zasadach. Nigdy się nie odzywa, patrzy ponad głowami innych i czeka aż mama zapłaci. Mama natomiast, Antena- ZAWSZE po pracy chodziła i nadal tak robi, z kluczykami do auta w garści, z tym od stacyjki na sztorc w ręku. Zupełnie tak jakby spodziewała się własnego auta tuż a półką i już trzymała kluczyk gotowy.

Mamy auto i książeczki czekowe. Miałam służącą od włosów. Kto otworzy mi drzwi?







poniedziałek, 15 lipca 2013

Margaret Thacher w natarciu

Takie klientki nie zdarzają się często ale jak już, pozostawiają po sobie niezatarty ślad w pamięci. Nie dlatego, że są wredne ale dlatego, że swoim zachowaniem przełączają jakiś pstryczek w twojej głowie w wyniku czego uruchamiają się procesy myślowe o które sama byś siebie nie posądziła...

/-Wzięłabym teraz kij nabijany gwodździami i siekałabym tą słodką starszą panią po górnych częściach ciała aż powstałby tatar czekający na jajko./

Myślisz: "Boże, jak ja mogłam coś takiego pomyśleć?" Ale już się stało- kobieta obudziła smoka. :D

Więc zaczęło się od tego, że dama, pod prąd, natarła na moją kolejkę oczekujących na obsłużenie, zacumowała przed kasą i roztoczyła wokół siebie zapach wanili, ciastek, mleka i babcinych opowieści na dobranoc.

Błekitna bluzeczka zapinana na milion maleńkich guzików, wyprasowana nienagannie, czysta i nieskalana mimo upały gorejącego na zewnątrz. Choć podobno staruszki się nie pocą, więc powiedzmy, że miała fory. Włos siwy, ślicznie ułożony w tortownicę ala' Margaret Thacher, żadnego makijażu prócz pooranej zmarszczkami damy pod 90. Na haku torebka z lat '80, spódniczka, sandałki bez palca z których wystawały palce. Standard dobrze ułożonej Brytyjki starego pokolenia. Odezwała się jednak głosem madamme Tyszkiewicz:

-Przepraszam bardzo. Gdzię mogę znaleźć mleko i "płody rolne"?

"Płody rolne"??

Już śpieszę z wyjaśnieniami. Kiedy jeszcze byłam w liceum językowym, uczyli nas, że do sklepu idzie się po "grocery" czyli staromodne zakupy. Do warzywniaka natomiast po "green grocery" i stąd zrozumiałam o co chodziło damie i nie znokautowała mnie od razu ale dopiero po chwili. Jednak określenie to jest równie niemodne i trącające rozkładającą się ze starości myszką jak spytać "w którą stronę na płody rolne"?

Bez mrugnięcia okiem wskazałam ręką ogólnie kierunek na sklep, bo trudno z perspektywy kasy, oblężonej przez klientów ciągnących się w kolejce następnych 15 metrów podawać babci dokładniejsze koordynaty. Tym bardziej, że między mną a płodami jest po drodze dział z kosmetykami, piekarnia i pieluchy. A więc wskazałam.

-A mleko? Chyba nie twierdzisz, że płody i mleko znajdują się w tym samym miejscu bo oczywistym jest fakt, że  TO NIEMOŻLIWE!

Uchwyciłam brwi zanim wyskoczyły mi ponad głowę.

-Nie, nie są w tym samym miesjcu. Ale wystarczająco blisko, żeby wskazać wspólny kierunek.

Margaret odcumowała od kasy i pożeglowała we wskazanym kierunku i przez króką chwilę mój świadomy mózg pożyczył sobie, żeby nawtykała w wózek po korek i musiała iść przez normalną kasę a nie przez moją, szybkostrzelną.

Jakieś klientki na widok Margeret spojrzały na mnie i chórlanie stwierdziły:
-Uups!

Minęło z 25 minut. Teraz już wiem, że tyle potrzebowała Margaret, żeby obfuczyć pół załogi i wrócić do mnie. Pewnie dlatego, że wiedziałam co to jest "green grocery" pomyślała, że ze wszystkich tych niedouczonych idiotów którzy tu pracują, tamta niedouczona idiotka wydaje się najbardziej kompetentna do tego, żeby zrobić jej z życia piekło.

Ustawiła się w kolejce i doczekała do swojego "pięć minut" z którego wykorzystała świetnie każdą sekundę.

Postawiła koszyk z buteleczką mleka i pomidorem (25 minut!) i oświadczyła:

-Powinniście szkolić lepiej swoich ludzi! Żadna z napotkanych osób nie umiała wskazać mi "green grocery" i nie wiedziała co to znaczy! Jak można nie znać podstawowych określeń pracując w sklepie sprzedających żywność!

Bóg mnie otoczył swoją łaską, że mnie w tym momencie zamroczyło i nie powiedziałam nic głupiego z kategorii:
-Proszę Pani, w dzisiejszych czasach idziemy do sklepu z komputerami i ekspedient nie wie w tym temacie nic. On tam tylko dokłada do półek i kasuje karty. Takie czasy.

Ale nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się tylko wymiająco i pikam jej to mleko.

-Słucham- zacisnęła garotę Margaret.
-Słucham?
-Słucham. Dlaczego wasza obsługa nie wie co to "green grocery"??
-Może dlatego, że tutaj używa się słowa "produce"?
-PRODUCE?? Ja nie jestem zainteresowana tym jakich słów na określenie green grocery stosujecie!

Piknęłam mleko i sięgam po pomidora. W tej samej chwili Margert sięgnęła w stos reklamówek, wydziobała jedną i siłuje się z otwarciem. Siłuje. Siłuje. Bez słowa wyciągnęłam rękę co zwykle działa tak, że klient podaje mi ją i czeka aż specjalistycznym ruchem ją otworzę komentując zwykle to zabawnym tonem.

Trzymam rękę a ta się siłuje i widzę, że reklamówki nie odda.
-Trzeba mieć wilgotne palce.
-SŁUCHAM???
/o Jezu, znowu coś nie tak.../
-...wilgotne palce....?... po...lizać?
-NIGDY W ŻYCIU NIE LIZAŁAM WŁASNYCH PALCÓW!!!!!!

"Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza"

Szybko więc sięgnęłam sama po reklamówkę kierując własnego palucha do buzi.

-JEŚLI POLIŻESZ SWOJEGO PALCA I DASZ MI TĄ REKLAMÓWKĘ - ODMÓWIĘ ZAKUPU I WYJDĘ!!!

Skurczyłam się do rozmiaru zielonego groszka.

Jakaś klientka, następna w kolejce, zafalowała bliżej mojego stanowiska i siarczącej Margaret, zupełnie nieświadomie i bez z góry określonego celu.

-PROSZĘ SIĘ ODDALIĆ! MOŻE JESTEM STARA TORBA ALE WYMAGAM MINIMUM SZACUNKU DO MOJEJ OSOBY!

Kolejka położyła się jak zagajnik po huraganie. Nikt nawet nie pisnął słówka ani nie prychnął z rozbawieniem. Margaret podcięła nogi obserwatorom jakby miała jakieś działo psioniczne w torebce.
Spojrzałam w tłum i widziałam spojrzenia mówiące: "Trzymaj się dziecko, już gotujemy wodę i szykujemy bandaże".

Piknęłam pomidorka, drżącą ręką kładąc go na blacie. Już sama nie wiedziałam jak można zmolestować pomidora według Margaret więc zamieniłam się w bardzo przestraszonego snajpera.

-2,97.

Margaret rozejrzała się teatralnie wokół siebie w poszukiwaniu ekranu z ceną, nawet tam gdzie ekranu nie było prawa być. Wisi mi nad głową.

-Gdzie to jest napisane?
Wskazałąm bardzo małym, drżącym paluszkiem:
-Tu. 2,97.
-NIE MÓGŁBY BYĆ MNIEJSZY, PRAWDA?

/mamo!/

-Ma Pani kartę Tesco?
-NIE! - jakbym pytała publicznie czy nie ma przypadkiem problemów z nietrzymaniem moczu.

Podała mi banknot pięciofuntowy. Schowałam się w kasie z pieniędzmi i czekałam co dalej wygrzebując resztę.
-Co to jest?
-Rachunek?
-A po co mi on? Czy to niezbyt wielkie mecyje jak na zakupy składające się z mleka i pomidora?
/cholera dokładnie to samo pytanie chciałam jej w tym momencie zadać ale Bóg spuścił na mnie kolejną błogosławioną pomroczność/

Kolejna klientka podeszła do kasy spodziewając się, że Margaret zabierze swoją siatę z działem psionicznym i pójdzie siać zgrozę do własnego domu. Ta jednak nie odpuściła.

-COFNĄĆ SIĘ! COFNĄĆ! MOŻE I JESTEM STARA I DURNA ALE NADAL JESTEM TU KLIENTEM! PODEJDZIE PANI JAK JA ODEJDĘ OD KASY W TAMTĄ STRONĘ! SZACUNKU! SZACUNKU!!!

Włosy kolejnej klientki, obwrzeszczanej już drugi raz posiwiały na moich oczach.  Zagarneła pociechę pod spódnicę i skurczyła się 2 metry od kasy.

Margaret wzieła swoje zielone gówniane zakupy, wzgardzony rachunek, działo i wyszarpaną reklamówkę i cały ten staroświecki, brytyjski styl bycia matrony poniżającej swoją służbę na każdym kroku i odpłynęła wolnym krokiem w przysłowiowe pizdu zapominając się pożegnać. Nawet dla zachowania pozorów.

Klienci podali pomocną dłoń, dostałam od kogoś cukierka i kolejne kilka minut, zbierałam gratulacje dla cierpliwości i opanowania.

Imperialnej Brytanii na pohybel, kurwa ich imperialistyczna mać.