środa, 30 listopada 2011

Meandry...

Idę z Mają do sklepu. Na końcu ulicy akurat parkuje śmieciarka.

-Mamoo, a co to za autobus?
-To jest śmieciarka. I to głodna. Patrz, pan bierze kubły, ładuje jej do buzi...
-Jupi!! Ale jest głodna!......Pats, je!
-Widzę, to bardzo głodna śmieciarka.

W tym momencie, zbliżyłyśmy się do śmieciarki na 20 kroków a Maja na całą wieś:
-DOBRA KAPUSTA?????????????????? Dobra? Mmm, mniami, doooobra kapusta, JEDZ!

Skąd kapusta- nie mam pojęcia! Panowie nie mogli się napatrzyć na małą dziewczynkę krzyczącą coś ochoczo do ich śmieciarki i jej mamy, pokładającej się ze śmiechu w obcym języku.

piątek, 25 listopada 2011

Oda do Sumienia

(...) narzekać narzekamy, ale żeby coś zrobić ku lepszemu, to nikt odważny nie jest! A Kokaina wsadziła kij w mrowisko i dostała po łbie, bo ludzie przestali rozmawiać, dyskutować, argumentować i przedstawiać swoje racje i poglądy.(...) 

Kasia

Kasiu. Ja Cię dzisiaj adoptuję. O ile przyrzekniesz, że nie dodasz mi trzeciej pupy do mycia i sama otworzysz lodówkę żeby wziąć piwo. :*

Patrzcie i drżyjcie wszyscy, którzy mylą życie z sztuczną kończyną jaką sobie montujemy na własną prośbę. Kasia, pewnie to młodość, ma najwyraźniej więcej szczerości i uczciwości w sobie niż wszyscy moi FBznajomi razem wzięci i podniesieni na swoich tronach do kwadratu.

Dziś będzie BARDZO poważnie.

Dlaczego nie cierpię, wręcz nienawidzę kiedy ktoś mówi"odpuść, olej, daj spokój". Bo jestem pieniacz i kocham się kłócić? Bo uwielbiam udowadniać komuś rację? Nie. Ponieważ szlag mnie trafia, wapno mi się lasuje kiedy widzę jak chamstwo i prostactwo kwitnie i mnoży się jak Ebola a ci co cierpią z jego powodu udają wyluzowanych i pokojowo nastawionych chrześcijan, którzy nastawiają drugi policzek. W rzeczywistości nie nastawiają jednak niczego prócz drugiego pośladka do kopniaka. Unikają, uciekają, odwracają głowy od samych siebie i sprzedają swoje istnienie za cenę ciszy i pozornego, biernie osiągniętego zwycięstwa.

Kokain znowu pierdyczeje? A ło! O!

Kokain się budzi. Z każdym dniem zauważa coraz więcej mrocznych ścieżek ludzkiego serca i wprost nie może uwierzyć jak dotąd mogłam dawać oszukiwać się, że ludzkość dąży do poprawy, szuka lekarstwa na raka, hoduje soję, żeby nakarmić głodujących, buduje wspólną Europę dla szczęścia i powodzenia wszystkich...

Kokain walczy z wiatrakami? Kokain walczy o ludzkość?

Walczę o Siebie. Bo jeśli każde z nas odwróci głowę na widok zła uważając, że dobrem jest pobłażanie i udawanie ślepego... gdzie zajdziemy za kolejne 100 lat? Jaki ma to związek z tematem wyjściowym o FB, może okazać się na końcu. Choć pozornie nie ma z nim nic wspólnego, koniec końców czy ważne jest jak ludzie dają się krzywdzić- na masową skalę przez gigantyczne korporacje czy samodzielnie i własnoręcznie waląc łbem w ścianę?

Przecież każde z nas na widok człowieka walącego głową w ścianę próbowałby mu  pomóc. Jeśli nie dałoby się go od ściany odciągnąć to przynajmniej podłożyć mu poduszeczkę! A więc czemu, kiedy widzimy, że ludzie robią sobie sami krzywdę, dla świętego spokoju nazywamy to ich "wolną wolą" czy "wyborem" i patrzymy jak leje się jucha?

Jesteśmy krzywdzeni każdego dnia. Nawet w te dni, które uważamy za dni sukcesów i samych powodzeń.To krzywdy, które tak głęboko wrosły w naszą naturę, że kiedy ktoś nazwie je krzywdami, szeroko otwieramy oczy, żeby zaprotestować, często nawet protestujemy ale chwilę potem odwracamy się, żeby przemyśleć wszystko w kąciku i okazuje się, że... o, coś jest chyba na rzeczy.
Jednak nie bardzo lubimy jak ktoś zdziera z nas ciepła kołderkę bezpieczeństwa i obnaża białe giczki zmuszając do podniesienia się z barłogu, który pozornie jest naszym pięknym, poukładanym życiem.

Jakiś czas temu, 10-50 lat, nieważne ktoś zrobił doświadczenie. Wsadzono żabę do płytkiego pojemnika z wrzątkiem. Żaba wyskoczyła w panice i uratowała życie. Drugą żabę wsadzono do takiego samego pojemnika ale z wodą w temperaturze pokojowej- i podnoszono temperaturę o 1*C co godzinę. Żaba dała się ugotować. Bez prób ucieczki, bez świadomości tego co się stało.  Na miętko.

Dlaczego Żydzi dali się poprowadzić do gazu? I skąd właściwie cała ta żydowska nienawiść? Kiedy w średniowiecznych odmętach historii portugalska para królewska postanowiła odebrać żydom finansową władzę nad kieszeniami ich i szlachty portugalskiej i podjudzała długo i cierpliwie chrześcijan katolickich przeciwko rzeszy żydów, którzy mieszkali w ich kraju i kręcili interesy. Kiedy sytuacja osiągnęła temperaturę rdzenia atomowego, założono Święte Oficjum i pozwolono aby księża zaczęli palić na stosie innowierców pijących krew dzieci. Z powodzeniem działała w Portugalii do 1821 roku i gnębił ludność żydowską w całej Europie, choć oficjalnie Oficjum już nie było i to od 400 lat. Żydzi przyzwyczaili się. Zaakceptowali swoją rolę i przystosowali a rola kozła ofiarnego przestała im przeszkadzać. Kiedy kazali im nosić opaski na ramionach, nie protestowali wejść do gett, nie protestowali, kiedy kazali się spakować i jechać w nieznane przyjęli to jak kolejną formę ucisku z którą można żyć. Kiedy zaprosili do gazu, tuż przed drzwiami nie było już czasu na bunt, wzywanie pomocy. Było już za późno na cokolwiek. Jak żabie.

My też żyjemy w takich czasach. Doskonale rozciągnięta w czasie tortura, której zadaniem jest tak znieczulić ludzi, żeby nie buntowali się kiedy odbierze się im ich najbardziej podstawowe prawa i jeszcze przekona się ich, że wcale ich nie potrzebują.

Dlaczego nie mogę postawić domu gdzie chce? Bo ktoś już posiada tą ziemię na własność.
Dlaczego nie mogę sadzić roślin i hodować zwierząt na skalę, która pozwoli mi utrzymać własną rodzinę?
Dlaczego muszę płacić za najbardziej podstawowe potrzeby skoro nie mam wyboru i nie mogę od nich uciec?
Dlaczego ktoś dyktuje mi gdzie ma iść, gdzie nie mogę iść, którędy mam chodzić, jak mam się zachowywać i ograniczać mi swobody  jako istoty żywej?

Kto powiedział, że Władza ma prawo zażądać pieniędzy za skrawek ziemi, który nigdy nie został jej nadany ale oddany we władanie przez ludzi? Kto powiedział, że muszę iść do sklepu i kupować jedzenie wyprodukowane dla mnie, skoro nie mam żadnego innego wyboru? Dlaczego zdrowe alternatywy są trudno dostępne i drogie skoro to one mogą zapewnić mi zdrowie i dobre samopoczucie? Dlaczego prawo do dobrego odżywiania się mają ludzi bogaci ale nie biedni? Dlaczego muszę płacić za dostęp do czystej wody i nie pozostawia mi się żadnego wyboru? Dlaczego ktokolwiek twierdzi, że ma prawo do ujęcia wody, która należy do Ziemi, czyli do nas. Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego płacimy za wodę? Za co właściwie płacimy? Za usługę oczyszczenia powiecie. Oczyszczenia z czego? Z zanieczyszczeń, których dokonuje przemysł. Za dostarczenie, powiecie. Dostarczenie czegoś co znajduje się prawie wszędzie, nie tak głęboko pod powierzchnią ziemi. Za obsługę? Obsługę usługi dostarczenia i oczyszczenia czegoś co nie tylko nie my zanieczyściliśmy ale czegoś co z definicji życia jest niezbędne do jego podtrzymania!. Woda jest częścią Ziemi, tak samo jak my i pytam się wiec jakim prawem ktokolwiek zakłada kurek na element natury, robi z niego twór prawny i nie pozostawia żadnej alternatywy? Skąd zdobyć pitną wodę w sytuacji kiedy zostajesz bezdomny lub bez pieniędzy? Z umywalki w markecie?

Takie pytania można by mnożyć w nieskończoność. Ale to nie czcze pytania i gdybania ale powód agresji, niesprawiedliwości, nienawiści na całym świecie i źródło wszelkiego możliwego przestępstwa. W moim pojęciu, przestępstwem nie jest to co czyni człowiek aby sprostać rzeczywistości, wszystko co zmusza człowieka do płacenia za dobra ceny nieadekwatnej do ich wartości, nie dając mu alternatywy zdobycia tego dobra w inny sposób. 

Jedzenie. Żeby jeść, musisz pracować. Musisz stać się czyimś niewolnikiem i zarabiać pieniądze, inaczej... umierasz z głodu. W świecie w którym za rogiem ktoś napycha sobie kichy homarem, idzie człowiek, którego nie stać na kanapkę z masłem bo stracił pracę. Czy to czy człowiek pracuje decyduje o tym kto może a kto nie może umrzeć z głodu? Jak każda żywa istota, mamy niezbywalne prawo do życia, zdobywania pożywienia i jego ochrony. Natomiast współczesny świat skonstruował gigantyczny labirynt zasad, praw i obowiązków, które żywa istota musi wypełnić, żeby zdobyć prawo do istnienia. Prawo, które nabyło od Natury w chwili narodzin.

Gdybyśmy stali się bardziej świadomi wszystkich ograniczeń nadanych nam przed Władze- świat z miejsca stałby się miejscem strasznym i zagrażającym naszemu istnieniu.

Widzę drobne różnice pomiędzy nami a Brytyjczykami kiedy np. tłumaczę się, że to pogwałcenie mojego prawa do wolności, kiedy docieram na piechotę 20m za ostatni budynek mieszkalny  i okazuje się, że tam chodnik się kończy i jedyną drogą jaką mogę dojść do następnej wsi jest albo piechotą, szosą, bez pobocza albo autem. Posiadanie auta wpędza mnie automatycznie w karuzelę zależności i konieczności. Inny wybór stawia mnie przed ryzykiem utraty życia lub zdrowia pod kołami przejeżdżających aut. A na przełaj się nie da, bo pola wszystkie są czyjeś, ogrodzone, podzielone, zabronione. Patrzą na mnie bez zrozumienia i biernie potakują choć widzę wyraźnie, że nie umieją odpowiedzieć na postawione tak argumenty. Ich świat wmówił im dawno, że wolność kupuje się za pieniądze. Wyjazd na Gran Canaria, w Alpy czy rejs statkiem po morzu- to jest wolność- bezpieczna, z toaletą na miejscu i posiłkami w stałych porach.

Ich poczucie indywidualnej tożsamości jest już tak znikome, że nie czują potrzeby przebierania się w uniformy robocze po pojawieniu się w pracy ale idą do pracy już przebrani- za swoje życiowe role: pielęgniarki, listonosza, kasjera. nie przebierają się również i po pracy. Robią zakupy, idą na miasto, odbierają dzieci, nadal poprzebierani, jakby to jaki noszą uniform mówiło coś o nich samych.

Stąd tyle przypadków psychicznych tortur jakim ulegają dzieci w szkołach i liceach. Tak bardzo wierzą w owczy pęd, że jakiekolwiek odstępstwa o normy, która nie jest normalna, powoduje agresję i fale nienawiści. Młody człowiek jest zmuszony przez otoczenie do przybrania pewnego kształtu społecznego- obłego, grzecznego, potulnego, posłusznego manekina, który nie pyta siebie samego o słuszność swoich działań ale czeka na potwierdzenie i akceptację z zewnątrz- na odpowiedź tłumu. Z czasem, nieumiejętność rozmawiania z samym sobą i unikanie patrzenia w lustro, w głab samego siebie przeradza się w strach przed utrzymywaniem swojej indywidualności przy życiu. I wtedy właśnie Społeczeństwo zaczyna przejmować funkcję moralności, sumienia, wewnętrznego drogowskazu, drogi serca.

Jest wiele prymitywnych robaków oraz muchy, które nie posiadają aparatu potrzebnego do zagarniania jedzenia do jamy gębowej. Gdyby nie natura, umarłyby z głodu. Żeby zjeść wynicowują więc swoje żołądki na zewnątrz ciała i oblewają padlinę sokami żołądkowymi, czekają aż zostaną strawione i wciągają żołądki z powrotem do jamy ciała. Z takim Społeczeństwem jest identycznie i równie obrzydliwie. Zdolność do komunikowania się z sobą samym jest w zaniku, osoby nie posiadają aparatu do ocenienia czy to jak postępuję jest dobre czy złe, nie umieją pobrać rzeczywistości do siebie, tam jej "przetrawić" i zachować wniosków dla siebie. Żeby przeżyć i utrzymać swój status bycia częścią Społeczeństwa muszą wynicować swoje emocje na zewnątrz, obnażyć je przed widownią, która przemieli, osądzi, zalajkuje i wtedy można poczuć, że jest się częścią czegoś wielkiego. Emocjonalny ekshibicjonizm na potrzeby przeżycia.

Czymś Wielkim jestem JA, JA w środku, prawdziwe moje i tylko moje sedno, które nie potrzebuje społecznej akceptacji, które chce próbkować i oceniać, odrzucając to co złe i korzystać z tego co dobre. To wymaga siły i odwagi życiowej, żeby nie chlipać w kąciku, gdzie wypluwane są osoby, które myślą i mają czelność wypowiadać się o tym głośno. Był taki czas kiedy się tym przejmowałam. W Liceum, kiedy należałam do nielicznej grupy połamańców życiowych i tych, co stali kością w gardle reszty klasy. Nauczyłam się wtedy, że to czy zaakceptuje mnie ten czy tamta nie ma żadnego znaczenia. Za dwie godziny pójdę do domu, jutro będzie nowy dzień a za rok zacznie się prawdziwe życie i prawdopodobnie już nigdy nie spotkam żadnego z nich na swojej drodze.
Dziś mam to głęboko w dupie czy komuś podoba się moje podejście czy nie. Nie akceptuję odpowiedzi: "Bo tak trzeba, bo ktoś wie lepiej.", "Bo ty się tym nie musisz przejmować. Zrób jak każą". "Ty tego nie musisz kwestionować, do szczęścia ci to nie potrzebne". Jedni oceniaj swoje ie po ilości zdobytych lajków, inni po obfitości portfela czy osiagnięciach dzieci nie swoich. Bardzo mało osób potrafi dziś oceniać coś miarą wartości swojego serca i sumienia.



Społeczeństwa wysoko rozwinięte nie uczą swoich obywateli patrzeć daleko w przyszłość bo ludzie nabraliby zbyt dużego dystansu do Systemu w którym żyją. Przekonują ich, że to co tu i teraz jest najważniejsze ale jeszcze ważniejsze jest to co dzieje się wokół. Nie Tobie samym. Proteza rzeczywistości staje się z czasem niewidoczna i tylko osoby z zewnątrz, jak np. Polacy w UK widzą, jak bardzo różnią się nasze społeczeństwa. Choć sami nie są lepsi. Ich robak co drąży kiszkę ma po prostu inny wzorek.

W tym wszystkich FaceBook staje się narzędziem władzy. Nie żadną rozrywkową platformą do gdakania o pierdołach. To potężne narzędzie władzy i kontroli, perpetuum mobile, machina raz puszczona w ruch, świetnie napędzana przez samo Społeczeństwo. Zabiera czas, oddala od codziennych zajęć i rodziny, zastępuje potrzeby komunikacji werbalnej w 100%, znosi potrzebę używania telefonów, pisania listów, spotykania się z ludźmi w realu. Odbiera pieniądze bo albo nie robimy czegoś co mogłoby nam przynieść zysk albo tracimy pieniądze na dopompowywanie kredytów w płatne gierki o chowaniu wirtualnych krów. Staje się formą narodowego pręgierza, placu na którym zbiera się tłuszcza i OCENIA/DOCENIA- głębokość żałoby, słuszność wyboru tych a nie innych butów na obcasie, wybór miejsca wakacji, nowy kolor pasemek, rozległość siniaków zarobionych na boisku... A Społeczeństwo oddaje swoją wolność na rzecz akceptacji masy nieistotnych dla siebie osób.Zamiast szukać w Sieci wiadomości, które mogłyby poprawić jakość naszego życia, kręcimy się w kółko po Naszych Klasach, FaceBookach, MySpace'ach wypełniając myśli sieczką .... w obawie przed chwilą w której zapadnie krępująca cisza, kiedy w cichym pokoju zostaniemy sami, twarzą w twarz z własną pokrzywioną osobowością, która spojrzy na nas krzywo, jednym okiem niebieskim a drugim szklanym i powie: "Ty skurrrr....khe khe he heekehe!!!.."

Więc wrogiem jest każdy, kto w tę grę nie gra. Każdy, kto zapyta po co to robimy, dlaczego, jakie są wasze pobudki?.... Zagraża istnieniu społecznej tożsamości nadmuchanej ego, próżnością i panicznym lękiem przed utratą akceptacji.

W całym tym systemie zniewolenia na które przystajemy bo nie umiemy go zakwestionować, nawet najdrobniejsze przejawy wolności osobistej sprzedajemy z własnej woli, nieprzymuszeni, ciągnięci w wir obłudy, kłamstw i gry pozorów. Na samo dno.

"Oby się moje słowa w gówno obróciły", mawiała moja PraBabcia, chociaż i tak wiedziała, że w co jak w co ale w gówno się nie obrócą, bo ma rację. Pewnego dnia obudzimy się w świecie, w którym słowo "wolność" będzie tłumaczone przez dzieci jako ciężka, przewlekła choroba umysłowa, która powodowała, że chore jednostki wchodziły na tzw. barykady żeby dać się zastrzelić i dłużej już się nie męczyć.

czwartek, 24 listopada 2011

Prostowanie ROTFLA

Pod postem o FB po polsku, Anonim (swoją drogą uwielbiam Anonimów) rzucił ROTFLA na moje zapytanie "co skłania ich do obnażania i odzierania samych siebie z prywatności, intymności, subtelności ludzkich doznań i emocji." Zakładam więc, że Anonim nie dostrzega zasadniczych różnic pomiędzy blogowaniem a fejsbukowaniem. :)

Nie będę się powoływać na definicje blogowania i bukowania z Wikipedii. Wystarczy więc, że Anonim spróbuje spojrzeć na to co sądzę o obu działalnościach a ROTFL nie będzie już aki nęcący.

Dla mnie blogowanie to forma  przemyślanej, wybiórczej narracji dotyczącej własnego życia, w której sama decyduję ilę ze swojej prywatności chcę pokazać swoim Czytelnikom. Może dla niektórych szokującym może się okazać fakt, że nie wszystko opisuję na blogu i nie wszystko na nim analizuję ponieważ prywatność to jedno a intymność to drugie. Natknęłam się w życiu na setki blogów w których oba te zagadnienia, splątane i zawoalowane w enigmatycznych stwierdzeniach widniały jako blogi-pamiętniki oraz blogi w których o prywatności nikt nie słyszał a intymność właśnie dogorywała w kącie.
Przyznaję, że czasami, Wasza obecność skraca niektóre wywody i filtruje jego treść bo im bliżej zna się swoich Czytelników tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś to lubi i kocha Kokainkę może poczuć się urażony tym czy tamtym, choć napisanym zupełnie niezamierzenie. Nie znamy się, Znamy się tylko tak jak sami chcemy się ukazać. Może Kasia to tak naprawdę 40 letni facet z oponą piwną a Wiedźma to pani pracująca w ZUSie, w pokoju w którym ma mało petentów i jakoś musi zając swój czas? A ja to tak naprawdę 18letni pryszczaty chłopak z obsesją badań socjologicznych?

Przez to, że się nie znamy część idzie w eter, część pozostaje przy orderach i jest to rodzaj układu do którego nie trzeba spisywać żadnej dodatkowej umowy.

Prawdziwe blogowanie traci sens, kiedy adres do bloga poznają osoby znane osobiście. Koniec z prywatnością, jakąkolwiek intymnością, szczerością i nieskrępowaną radością pisania w eter. Po kilku błędach tego typu, nikt z moich znajomych nawet nie usłyszy słowa "blog" z moich ust.

Facebook natomiast to miejsce gdzie w sieci spotykamy ludzi z naszego codziennego życia. Pracujemy z nimi, chodzimy na zajęcia, zaglądamy im w okna na tej samej ulicy. To wbrew pozorom bardzo zobowiązuje- nie wszystko uchodzi, nie wszystko jest na miejscu. Niejednokrotnie to co razi w życiu codziennym ma nagle uzasadnienie na FB. Założe się i postawię na to dwie ręce, że gdyby LH stojąc na środku magazynu w obecności 10-15 dziewczyn wygłosił swoją tyradę na temat róznicw zapachu jajec i torsu po zastosowaniu różnych płynów pod prysznic, spotkałby się z wieloma zdegustowanymi rekcajmi ze strony swoich słuchaczek. Niewiel z nich uznałoby to za szekszi-szekszi. Ale na FB robi się z tego epoepeja narodowa- bo twórca nie patrzy ludziom w twarz i zamyka jakąś klapkę we własnej głowie udając, że nie czytają go osoby sobie znane.

Jak często, Wy z UK spotykacie się z taką sytuacją? Wieczorem wyskakuje Wam zaproszenie od jakiegoś znajomego z pracy. Dodajesz, znajomy pisze grzecznościowy duperel a na drugi dzień rano, widzisz go w pracy, mijacie się i żadne z Was nie robi najmniejszego gestu, żeby pociągnąć konwersację dalej. Nie witacie się nawet zdawkowym helołem. Sztuczność kontaktu Facebookowego porażą zdrowego na umyśle człowieka. Spotkałam się nawet z sytuacjami, kiedy ktoś skomentował czyjś obrazek czy tekst z Facebooka a osoba ta musiała chwilę pomyśleć, poplumkać oczami, otworzyć we łbie skrzynkę z z napisem "FB- wstęp tylko dla tygrysów", żeby odpowiedzieć i to z lekko odczuwalnym niesmakiem. Jakim prawem mieszasz reala z tym co na FB?

A więc Anonimie- jeżeli ktoś na blogu powie, że tęskni na swoją Babcią odeszła pół wieku temu, zapali dla niej [*] i oddali się  do reala po tym jak dołączy do tego krótkie wspomnienie osoby- ucałuję i podziękuję za dopuszczenie mnie do swojego świata. Autor szanuje zmarłego i stara się utrzymać pamięć o nim, ja szanuję autora. Post taki stanowi pewnie jedność z całym "życiem" autora jakie widzimy na jego blogu.

Jeśli ktoś na FB rzuci niczym ochłapem mięcha rzewną notkę o Ciotuni zaraz po tym jak drapie się po jajach i zaraz przed tym zanim powącha palce- to jest to dla mnie ...niewłaściwe.

Wiedźma wspomniała, że może to komuś pomaga poczuć się lepiej- tu chyba właśnie leży klucz do mojej opinii. Życie emocjonalne ludzi staje się już tak płytkie, że napisanie zdania na portalu społecznościowym niejednokrotnie starcza tym ludziom za żałobę lub smutek. Nie pójdą na grób, nie spotkają się z rodziną, nie zjadą się na Zaduszki, nie zadzwonią w ten wieczór do Babci, żeby pocieszyć i pogadać, skoro siedzi gdzie sama w rocznicę śmierci Dziadka- świat wirtualny jest dla nich areną na której wypluwają swoje półmyślątka i lecą dalej. Świat wirtualny MUSI tak dla nich działać bo nie umieją już rozmawiać sami ze sobą. We własnej włosianej głowie. Uważają, że dobrze cierpią kiedy cierpią publicznie. Cierpienie własne, wewnętrzne jest już niewystarczająco dobre- musi być wystawione na widok publiczny tak jak nowa fryzura- patrz jakiego mam drogiego fryzjera, patrz jaką mam wyczesaną żałobę raz w roku. Ich akceptacja samych siebie zależy od lajków jakie zgromadzą!

czy to im pomaga? Oczywiście, że nie. Afiszują się z bólem po stracie, z bólem pleców i niestrawnością, żeby poczuć obecność wirtualnych tworów, które oklepią ich po pleckach. Bo w realu ci sami ludzie mają to w dupie.

Mamy taką jedną w T. Bolą ją plecy. Tez by mnie bolały gdybym miała tyle kilogramów na lędźwiach ( powiedziała złośliwa sucz), ale w pracy- zadziwiająco- tryska zdrowiem, dobrym humorem, dowcipem i obyciem. Musiałaby być chyba na morfinie z tauryną, żeby z TAKIM bólem pleców stać jak dąb po 2h przy biurku Brygadzistów i gadać o dupie Maryni. Wałęsa się, nikt od niej niczego nie wymaga, bo ona ma ból pleców chroniczny. Wraca do domu- wpis: "Ból i ja. Wiem, że znowu przegram. Łóżko. Leki i On.". Na drugi dzień rano- skowronek. Ona utożsamiła Ból z jakimś mitycznym stworem i oddała siebie w ofierze a facebookowa publika bierze udział w chóralnych współczuciu i trzymaniu kciuków. Ona jest uzależniona od wirtualnego odzewu na problem, który sama stworzyła. Nie twierdzę, że nie ma chronicznego bólu pleców. Ale Ból w głowie potęguje się bo zamiast coś z tym zrobić pisze o nim i rozkoszuje się rozdziabywaniem każdej sekundy w czasie której jest tylko ona i On. Bo w T, na drugi dzień NIKT nie wspomni o jej samopoczuciu z FB, z domu, z łózka.

Nie umiemy radzić sobie z dolegliwościami głowy, tracimy zdolność do nawiązywania kontaktów z ludźmi, szczerość sprzedajemy za miedziaki pod postacią udawanych misiaczków, przemilczania cudzych wyskoków inie zabierania głosu kiedy dzieje się źle. Boimy się nawet wyrazić własną opinię bo a nóż ktoś rzuci się nam do gardła, odrzuci owczą skórkę i przekonamy się, że Ten-Tamten to wilk udający przyjaciela. I pierdzielimy głodne kawałki o pogodzie i modzie. Rozpuszczamy się w powietrzu. Jak cienka warstewka masła, rozsmarowana na zbyt dużej kromce chleba.

Kokainka, która i tak będzie mówić co myśli.

środa, 23 listopada 2011

I ciąg dalszy czyli FB po angielsku

Anglicy to bardzo emocjonalne stworzenia. Uspołecznione. Niektóre zachowania społeczne Anglików wydają się jednak dla nas tak niezrozumiałe, że nieraz ocierają się o absurd lub święte oburzenie. Np. Polak uważa donos za użyteczne narzędzie naprawy świata, który gdzieś go uwiera, natomiast za cholerę nie przyzna się nikomu, że go używa. Donos dla Polaka bowiem to najgorsza forma społecznej komunikacji. Przydatna i działająca cuda ale obrzydliwa i obmierzła. Dla Anglika donos to obowiązek moralny do którego się nie przyzna ale po fakcie nie czuje do siebie obrzydzenia. Zapytany bezpośrednio powie, że owszem, doniósł ale tego wymagała sytuacja- trawnik sąsiada był nieskoszony a dom jest wynajmowany! Agencja musi o tym wiedzieć. Natomiast winny przestępstwa nie ma prawa się obrazić- w końcu Anglik robi co musi.

Podobnie, dość dziwnie dla Polaka jest z innymi sprawami "codziennego użytku". Anglicy się nie skarżą, nie jęczą, nie narzekają, zawsze mają się świetnie, tryskają zdrowiem, podobnie jak rodzice, którzy co prawda pochylając się nad grobem, na daną chwilę czuję się doskonale. Jak na pochylanie się nad grobem oczywiście. :) Wszystko odzierają z prawdziwości i autentyczności. Odchudzają o prawdziwe, przeżywane emocje, wstawiając fasadę dla publiki.

Bawią się w towarzystwie obcych ludzi jak w swoim, rozmawiają z nieznajomymi, opowiadają o sobie jak dawno nie widzianemu kuzynowi, przebierają się w kostiumy w zależności od okazji i nie czują zażenowania kiedy biegają w śmiesznych kapelutkach, świątecznych kolczykach migających lampkami LED, również nie widzą niż dziwnego w zakładaniu za małych ubrań na za duże ciała.

Dla Polaka statystycznego- koszmar w ciapki. Ale można się przyzwyczaić. Z czasem wysokość która osiągają nasze brwi przy wyrażaniu totalnego zdziwienia jest coraz mniejsza i stwierdzam, że Polak w UK, który nie obraca się i nie rozbija czaszką o najbliższą latarnię uliczną na widok 2 metrowego chłopa w sukience w cekiny, czerwonych lakierowanych obcasach, z blond dopinkami, może się uznać za obcokrajowca znaturalizowanego. :)

Czuję się znaturalizowana. Ale nadal tkwi we mnie pierwiastek krzyczący rozdzierająco za każdym razem kiedy natknę się na akt niewybaczalny z punktu widzenia mojego (może polsko-katolickiego) wychowania. "Natury się nie da oszukać, moje dziecko".

I tu kieruję swoją uwagę na FB i psycha mi klęka.

Niezależnie od wieku, od dziewczynki, przez kobietę po stare pudło, wszystkie Angielki jakie znam zajmują się głównie publikowaniem glitterkowanych koteczków, aniołków, Hello Kittów, wierszyków o koffaniu, wysyłaniem sobie nawzajem różyczek i ciepłych dupeczek oraz komentowania najnowszych plotek na temat aktualnych uczestników "Brytania Ma X Talent Na Lodzie I Myśli, Że Umie Tańczyć". NIC WIĘCEJ.

Od chłopca przez mężczyznę do starego grzyba natomiast Anglicy zajmują się komentowaniem sportowych wydarzeń "Jętek Jednodniowek", bluzganiem na osoby publiczne, wymienianiem się groźbami co komu i gdzie oraz przekopiowywaniem bluzgów od innych.

Ważne- znajomi MUSZĄ lajkowac bo bez tego nie kręci się interes. Osoby wybitnie nielubiane w T, na FB nie mają ani lajków ani komciów, piszą w pustkę, w nicość społecznej ignorancji. Osoby popularne i bardzo często głupie jak buty mają dziesiątki lajków, nawet jeśli jest to jedynie zdjęcie ich waniennej kaczki.

Brytyjski FB to kram z błyskającymi duperelami, gdzie nie chodzi o treść ale o glamour, wrażenie, tandetę i kicz.

Zdjęcie białej giry z najnowszym pedicurem, zdjęcie białej giry ze szramami po spotkaniu z drutem kolczastym...

Posty  tym jak bardzo jeden z moich friendów byłby zachwycony gdyby mógł zasadzić swój korzonek w tyłek kogoś tam.

I w tym całych szlamie ćwierć myśli nieustannie pojawia się coś, co może mnie nie oburza mnie święcie ale dziwi i razi.

"jesteś najpiękniejszą gwiazdą świecącą na niebie kochana babusiu, odpoczywaj w spokoju, to już 66 lat jak za tobą  tecknimy, koffamy, xxxxxxx"

....

Nieustannie, w najbardziej słodkopierdzącej formie wspomnienia zmarłego jakie można sobie wyobrazić, Anglicy sprzedają pamięć o swoich bliskich za komcie i lajki. Bo ważne jest aby pod "RIP'em" dostać jak najwięcej dowodów sympatii, najlepiej od członków rodziny. Najwyraźniej jednak pamięć o zmarłych jest dla nich niczym pozłacana miedziana moneta. Ładna na zewnątrz, nic nie warta od środka. Publikują słowa miłości i lufffania, niczym zrzucanie emocjonalnego ładunku na FB, i natychmiast powracają do bluzgania, glitterowania i plotkowania, jak gdyby nigdy nic. Jesteś w żałobie, to Ten dzień właśnie dziś? Zapal świeczkę prawdziwą czy wirtualną i odpuść sobie resztę. Zadzwoń do rodziny, wspomnij Dziadunia w realu- nie rób z jego osoby przedmiotu podziwu!

To tak jakby wyjść na wielki plac targowy w sobotę, kredą wysmarować na chodniku imię, nazwisko oraz daty urodzenia i śmierci danej osoby, następnie stanąć pod murem i do końca dnia żłopać piwsko obserwując jak inni depczą napis, charkają, rzucają niedopałki a piec siedzi na dacie śmierci i liże jajca.

Co mnie wpieniło tamtego dnia to taki mniej więcej ciąg myślowy jaki znalazłam na swojej Ścianie wieczorem:
-Ta kurwa X powinna odejść z Faktora na własną prośbę, obwisła cipa.
-Kochany Mężu, nie ma cię ze mną już trzy lata, nadal tęsknię XX
-Wykąpałem się w kilku płynach bo nie mogłem się zdecydować. Teraz tors pachnie mi japońskim spa, dupa jaśminem a jaja afrykańskich rooibosem.

Tak  czule i ciepło myślisz o utraconym mężu, że nie przeszkadza ci, że wisi do górny nogami między obwisłą cipą a korzonkiem niewyżytego siedemnastolatka?

Chwytacie?

I napisałam w swoim okienku tak:

"Dlaczego FB stał się miejscem  do publikowania najbardziej prywatnych i intymnych odczuć jak np. RIPy. Czy po śmierci zachowujemy dostęp do FB czy robicie to tylko na pokaz?"



OOoooooooo maaaatko!

76 komentarzy. Jak na śmiech , od najbardziej nawiedzonych pozaświatowo-RIPowo osób jakie znam z FB. 76, z czego lwia większość to czułe, smutne wdowy wyzywające mnie od czekoladowych oczek, srania ustami itp. Jedna zapędziła się i wyzywała mnie od najgorszych bo ona szanuje weteranów i pamięć o nich. Zostałam oskarżona o to, że w mojej rodzinie nikt nigdy nie umarł, że nie wiem co to są weterani (biedni ci Brytyjczycy, walczący w IIWŚ przeciwko całemu światu) itp. Kilka osób próbowało ratować moją część ale dostało się wszystkim po równo. Nawet Przyjacielowi, który w wieku lat 18 wstąpił do RAFu i broni bezpieczeństwa ich beznadziejnych, tandetnych dup.

Po jednej można było spodziewać się wszystkiego- element ze Wzgórza. Ale druga to szanowana i poważna pani pod 50kę, która 6 lat traktowałam z sympatią i szacunkiem. Niepotrzebnie jak się okazało. Wystarczyło wspomnieć, że wystawiają pamięć o zmarłych na tanią wyprzedaż, żeby dowiedzieć się co sądzi o takich jak ja. Jestem "heartless" i jestem pierdolnięta. Bo oburza mnie bezczeszczenie pamięci ludzi, którzy przeżyli swoje życia tak dobrze jak umieli a teraz, po śmierci ktoś ociera sobie ich imionami pyski i uważa, że im bardziej czule to robi tym lepiej dla ich wizerunku w oczach ludzi, którzy i tak mają w dupie to kiedy zmarł Dziadzio.

Dobrze się stało. Dwie osoby mniej z mojego profilu.

Czy Angielskie społeczeństwo tak bardzo zmutowało, że nie potrafią już odróżniać intymności od wielkiego show? Walą wszystko, o wszystkich , do wielkiego dołu z nieczystościami a jajko na wierzchu. Nie ma granic dobrego smaku, boję się nawet, że niedługo ktoś sfotografuje jeszcze gorącą urnę z Ciociusią a członek rodziny na FB skomentuje, że Cioteczka nigdy nie była tak gorąca! O czym napisałam :) ku uciesze i dowiedziałam się, że mam napierdolone. Tylko, że nieustanne przesuwanie granic tego co dopuszczalne i akceptowalne może nam naprawdę niedługo zaserwować zdjęcia zwłok, świeżyć łożysk, omdlałych na porodówce tatusiów i konsystencje odchodów najpierw psa, potem kota a na końcu właściciela konta! A ten, kto odważy się oburzyć zostanie potraktowany z buta.

Ohyda. Albo się mylę?



wtorek, 22 listopada 2011

Zagadka wuja Googla

Czego właściwie szukał użytkownik, który wpisał do Googla hasło:

"sutki wenus pralina"

i znalazł się u mnie?

sobota, 19 listopada 2011

Znowu myślątka

-Mamo, a wiesz co?
-Co Kochanie?
-A kocham cię!

-Maju, a co to znaczy "kocham cię"?- dopytała Babcia.
-To znacy (otem otem) tuli, tuli i buzi i buzi i potem bum! na plecki!

Dwa dni potem dla potwierdzenia teroii:
-Maju, a co to znaczy "kocham cię"?
-To znacy ze tuli mocno i buzi daje i bum! na plecki.


czwartek, 17 listopada 2011

Wprowadzenie do FB po polsku

Naraziłam się.....

Ponieważ temat jest rozległy, podzielę go na części dwie. Ponieważ większość moich stałych Czytelników mieszka w Polsce i nie zna tworu myślowego pt. "Anglik" postanowiłam rozdzielić Polaków od Anglików, żeby nieostrożnie nie wrzucić wszystkich użytkowników FB do jednego wora, dziś "Wprowadzenie do FB po polsku".

Niezbędne słownictwo:
Lajki- Like it!
Komcie- wiadomo
Friendy- takie osoby, które mamy na liście znajomych ale nie powierzylibyśmy im pary butów do zaniesienia do szewca.

A zaczęło się od tego, że od kilku lat obserwuję postępujące na Facebuku zjawisko ekshibicjonizmu emocjonalnego. Coś strasznego dzieje się w mózgach ludzi siedzących na wprost FB co skłania ich do obnażania i odzierania samych siebie z prywatności, intymności, subtelności ludzkich doznań i emocji... w celu uzyskania akceptacji społecznej co w formie wymiernej przekłada się na ilość Lików i komenciów pod postem.

Ostatnie miesiące jednak zamieniły już mojego FB w tanią pralnię bielizny osobistej. Wiem, mam na FB 230 friendów, bo przecież nie przyjaciół z czego może 5 osób cenię, szanuję i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że są moimi przyjaciółmi. Cała reszta to głównie Anglicy z pracy, Polacy z okolic oraz cała polska przeszłość pozostawiona daleko w tyle- trochę podstawówki, trochę liceum, nieliczne jednostki ze studiów.

Polacy jeszcze jeszcze. Podczas gdy niektórzy zajmują się głównie grą w FarmVille i gwałcą mi korę mózgową prezentami w formie świń hodowlanych, są tacy którzy od lat nie wpisali słowa od siebie natomiast trudnią się altruistyczną misją edukowania znajomych np. w dziedzinie muzyki rap. Codziennie jakaś perełka z którą nie wiadomo co zrobić.

Mam taką friendkę, która trudni się pokazywaniem polskim znajomym i rodzinie jakie ma krzaczaste życie towarzyskie w UK. W jej wypadku słone paluszki to niezbędny artefakt bez którym nie ma mowy o dobrym wrażeniu. A więc organizuje prywatki-dancingo-spędy znajomych Polaków z pracy, wcześniej dokonuje zakupów spożywczych a efektem końcowym stają się fotografie od których w szafach pękają jej albumy. Na każdym zdjęciu, na pierwszym planie jest stół, suto zastawiony 2 litrowymi butelkami Coca-Coli, szklankami z paluszkami, misami z chipsami oraz sałatką warzywną. W tle stołu skłębiona grupa pokładających się po sobie znajomych, uśmiechniętych jak na reklamie wybielającej pasty do zębów. Oto jak się robi imprezy w UKu, nieuki! Resztę jej zdjęć stanowi Ona na tle rzeki, Ona na tle Big Bena, Ona na tle morza, Ona na tle gór. Tymi zdjęciami można by obdarować wydawnictwo Pascal! Wydaliby przewodnik turystyczny pt. "K. na Wyspach".

Co dalej... mam znajomą sprzed lat pary, która na zdjęciu profilowym widnieje jako mysi pyszczek zniekształcony przez nadmierne przysuwanie się do obiektywu i wielki całuśny ryjek. Trudni się smętno-emocjonalnymi sentencjami od których filcują się podeszwy butów.

Jest też znajoma z liceum, chora na wieczną opaleniznę, której jeszcze nikt nie powiedział, że opalenizna tej kategorii źle idzie z każdym rodzajem tła. Od lat co najmniej 8 wrzuca regularnie fotki .... ze swojego ślubu. Dziwne ale nie wnikam.

I tak dalej wśród Polaków. Osoby, które zajmują się czymkolwiek pożytecznym można policzyć na palcach kalekiej ręki. Choć wiem i mam przykład, że FB może w rękach grona ludzi inteligentnych i połączonych wspólną pasją stać się narzędziem nie mordu ale narzędziem twórczym przydatnym do ustanawiania pokoju i szczęśliwości ogólnej.

Mój wkład w FB jest zasadniczo minimalny. Ostatnio dość często wrzucam zdjęcia typu "carpe diem" czyli życie jest tu i teraz i to tylko dlatego że mam opcję robienia zdjęcia i wrzucania prosto w sieć. Zdjęcia swoje i dzieci lądują na FB właściwie dla tych nielicznych osób, które gdzieś tam czytają, oglądają i pamiętają.

Zauważyłam, że kiedy napiszą coś głupiego lub przynajmniej małomądrego, zaraz mam Lajki, komcie i szafa gra. Jak napiszę coś na poważnie- cisza. I to krępująca. Br.

Śmiem twierdzić, że dla Polaków FB podobnie jak NK jest swego rodzaju sposobem na donośne okazywanie swojej indywidualności rozbuchanej do niebiańskich rozmiarów. Patrz co mam, czym jeżdżę, jakie mam foczki, jakiej wypasionej muzy słucham, jaki ze mnie poeta porywający lub jak bardzo mam wszystko w swojej indywidualnej stronie do siedzenia.




Ale Anglicy.......................

środa, 16 listopada 2011

Umarł Kindle, niech żyje Kindle!

Ile razy w życiu otworzę nowego Kindla?

Do tej pory już 5.

Padł Kindek Susła, po 2-3 miesiącach. Nowy przyszedł w mgnieniu oka ale dreszczyk emocji zniknął i odpakowuje nowe egzemplarze równie beznamiętnie jak odpakowuje tabletki do zmywarki.

wtorek, 15 listopada 2011

Trailer taki

Naraziłam się. Czym i jak niedługo opiszę. Tymczasem oto scenka, która chodzi mi po głowie od tego czasu. Mam nadzieję, że .... a z resztą sami powiedzcie. :)


Scena1

Osoby:
Petent,
Rubaszna Anielica (może być czarnoskóra)

Kurtyna


Niebo, biała przestrzeń, z mgły wynurzają się rzędy biurek oraz nadchodzący z bliżej nieokreślonej odległości tłumek.

/głos z megafonu/

-Serdecznie witamy nowo przybyłych. Prosimy o ustawienie się w kolejce do biurek depozytowych. Prosimy o zachowanie spokoju. Dziękujemy za współpracę.



/To samo w 500 innych językach/



/Petent, zdezorientowany podchodzi do biurka/

-Dzień Dobry?
-Dzień Dobry kochanieńki. Wypadek?
-...choroba.
-O, to niedobrze. Ale teraz już będzie dobrze. No. Proszę umieścić w pudełku okulary, sztuczne szczęki, sztuczne kończyny, co tam Pan ma kochanieńki.
-Ale ja bez okularów nic nie widzę!
-Kochanieńki, widzisz pan tamtą złotą bramę?
-Widzę.
-No, po jej przekroczeniu będziesz pan śliczny, młody i zdrowy jak nowy! Dlatego nie potrzebujecie już silikonowych cycków, sztucznych stawów, zastawów, ten.... zastawek i takich tam. Już, do pudełeczka. Teraz... Masz pan ze sobą jakieś inne rzeczy, które mogłyby trzymać pana nadal na Ziemi?
-Inne rzeczy?
-Konta, lokaty, nieruchomości.....
-Mam lokatę w Credit Agricole!..... Miałem.
-Do pudełka.
-Ale...!
-Do pudła! Juz ci nie będzie potrzebna kochanieńki. Co jeszcze? Tytuły?
-Mam magistra z ekonomi. Dziadek miał tytuł szlachecki..
-Dziadek już zdał.
-Magister do pudła. PINy, PUKi, hasła dostępowe, nicki, co tam masz kochanieńki.
/Petent wkłada i wkłada, Rubaszna anielica ogląda z zainteresowaniem./
-Nazbierało się, co?  A co to?! Hasło do Fejsbuka?? To sobie kochanieńki masz zostawić!!
-Zostawić? A po co mi?
-No jak to, przecież musisz mieć dostęp! Twoi bliscy, krewni i znajomi muszą przecież przez kolejne lata wspominać cie gęsto i rzęsiście na Fejsie, żebyś mógł w końcu dostąpić zaszczytu przejścia przez Bramę! Kochanieńki to nie jest tak prosto. Bez Fejbuka pana znajomi nie będą mogli przecież wyrazić swojego nieutulonego żalu. A tak punkty panu lecą. Ale pomijam, że zaraz potem będą plotkować o najnowszym odcinku XFactora...
-A co z grobem? I Zaduszkami??
-Ha! To przeżytek! Teraz pamięć o zmarłym musi się dać wyrazić publicznie. No wiesz, im więcej klików tym szybciej do Bramy. No a im wzrasta poziom akceptacji publicznej.
-Jak to?
-Normalnie kochanieńki! Już wam nie wystarcza tradycyjna żałoba i czarne palto. Teraz żałoby nosi się jak tipsy, na pokaz, wiesz....
-To skandal! I jak ja mam chodzić bez okularów tyle czasu? Bóg jeden wie ile??
-Ej! Do Szef nie ma z tym nic wspólnego!
-TO KTO MA??
-Widzisz kochanieńki tamto okienko?
-No...
-Tam jest punkt zażaleń do Zuckerberga. Duża kolejka. Jak pan teraz staniesz to czas szybko zleci. No i okulary nie będą potrzebne...


/Petent odchodzi do wskazanego okienka macając na oślep rękami./

Kurtyna

NHS kontra Maja

Ach! Jak nie urok to przemarsz wojska.

Dopiero co wyszliśmy z grypy żołądkowej a tu przypałętało się Mai zapalenie krtani. W sobotę dostała gorączki powyżej 38*C, zaniemogła na gardziołko i zaniemogła ogólnie czyli padła w kołderkę i klops. W niedzielę Suseł pojechał z nią do przychodni weekendowej gdzie doktor orzekła, że oskrzela sa zdrowe ale cała infekcja zaatakowała górne drogi oddechowe. Przypisała penicylinę w zawiesinie i pomachała na papa.

Wieczorem, wyszło szydło z worka. Młodsze dziecko to jednak komfort. Pije co się każe, je co sie podaje, ibupromek ze strzykawki possie.... Ale Maja nigdy wcześniej nie była nawet przeziębiona a jedną butelkę ibupromu majkowego używamy od 3 lat. Maja nie życzy sobie żadnego syropku na kaszel, leków przeciwbólowych czy przeciwgorączkowych, nawet był problem ze Smectą. A co dopiero pokaźna łycha antybiotyku!!!!! Chcecie wiedzieć jak to wyglądało? Nie chcecie. Po dwóch dawkach które wylądowały we wlosach, na koszulce, na mnie.... poddałam się. Maja walczyła zaciekle do ostatniego żolnierza aż zsiniała i błagała, żeby przestać. Temperatura sięga 38,5*C a ja bezradna. Dostała czopek z paracetamolu w zadek i położyliśmy ją spać w naszym łóżku, żeby uważnie obserwować. Świszczącą i gwiżdżącą jak Ekspres Polarny, pociła się, rzucała, co chwila ból gardła zmuszał do kaszlu. Maja nigdy wcześniej nie kaszlała (prócz nielicznych momentów kiedy picie wpadło w złą dziurkę), więc biedulka myślała, że będzie rzygać.
-Będę rzygać! Daj wiederko!
Wiaderko pozostalo oczywiście puste ale za każdym razem wpadała w panikę. Koło północy zadzwoniliśmy na NHS Direct z pytaniem o to co dalej bo Suseł wpadł w panikę, ze się dziecko dusi, 10 minut i koniec. Kazali rozwiesić w pokoju multum mokrych ręczników, Suseł wywiedział się u źródeł co zagotować w garze, otworzyliśmy okno, urządziłam kąpiel parową z VickVapoRuba, garnka i podgrzewaczy do lampki olejkowej. Maja budzila się w nocy ze 30 razy za każdym razem wołając o wiaderko a ja czuwałam z piciem do białego rana. Wypociła heltolitry płynów z mokre włoski wyschły w śliczny kołtun, którego nie powstydziłaby się moja rozyjska pra prababka.

Ale co z antybiotykiem???

Rano zadzwoniłam do naszego GP. Zadała pytanie i z drugiej strony zapadła cisza. Pani Doktór stwierdziła, że zorientuje sie i zadzwoni. Orientowała się do 16:00, Maja tępo patrzyła w bajki i nic nie chciała- ani pić ani jeść, ani tulić ani nic. Temperatura zniknęła ale do wieczora znowu wywindowała do 38,6*C. W końcu oddzwoniła  i okazało się, że... alternatywy nie ma. W UK nie podaje się antybiotyków w czopkach i nawet gdyby istniał taki lek, musiałaby go sprowadzać co zajęłoby 3 dni. Żeby przypisać antybiotyk w zastrzykach musiałby skierować Maję do szpitala. "To żadna dla mnie dobra wiadomość" stwierdziłam bo co mam jej podać jeśli przypałęta się jej coś poważniejszego w przyszłości? Murowany tydzień w szpitalu z zapaleniem oskrzeli bo dziecko nie przełknie nic na siłę ani po dobroci? Na to wychodzi, stwierdziła Doktórka i rozłożyła ręce. Dodała, że w poszukiwaniu odpowiedzi na nasz problem doczytała, że we Francji antybiotyki dzieciom podaje się tylko w czopkach, żeby nie niszczyć flory bakteryjnej jelit. Ale to we Francji. UK to zadupie. :/

Wczoraj wieczorem załadowaliśmy dawkę antybiotyku do jogurtu i zachwalając jaki pyszny modliliśmy się, żeby zjadła. Zjadła bo miała dość tej pro-jogurtowej propagandy. I od razu noc przespana. Dzisiaj jednak jogurtu oszukiwanego nie zjadła. Koniec pomysłów. A Maja wychodzi z infekcji sama. Nie ma już gorączki, kaszle na obrzydliwie, siąpi z nosa. W piątek pojadę na badanie sprawdzić uszka i  czy infekcja nie przeniosła się niżej.

To tyle w kwestii Służby Ochrony Choroby.

piątek, 11 listopada 2011

Anemia aplastyczna, białaczka, chemioterapia.....

Dzisiaj poważnie. Jest coś o czym myślę już od dłuższego czasu. Nie obsesyjnie ale wystarczająco często, żeby w końcu czuć potrzebę załatwienia sprawy raz a dobrze.

Chodzi o zostanie dawcą szpiku czy jak to się teraz modnie nazywa dawcą komórek macierzystych.

Chcę. Nie pytajcie czemu. Nidgy nie miałam wielkich ciągot do zostania dawcą krwi, nie lubię szpitali, nienawidzę igieł. Reklamy telewizyjne na mnie nie działają. Pewnie jak większość z nas, kiedy oglądam w telewizji materiał na temat dawców lub biorców myślę sobie, że wspaniale, że znalazł się dawca a biorca przeżył, żeby móc o tym wszystkim opowiedzieć- ale nie odczuwam konieczności stawania w kolejce do okienka z pielęgniarką zaopatrzoną w końską strzykawę.

To po prostu gdzieś tam siedzi w Kokaince i co jakiś czas wystawia głowę.
"Oddaj, oddaj, idź, jest ktoś kto czeka!".

Nie anonimowy Ktoś. Biorca. Chętny. Nie wiem jak zapatrujecie się na te sprawy ale szczerze przed sobą przyznaję, że mam wrażenie, że KTOŚ NAPRAWDĘ CZEKA. Ktoś, konkretny. To jak wołanie, które co jakiś czas udaje mi się usłyszeć? Mrowi mi wtedy całe ciało, nie mogę myśleć o niczym innym, chodzę jak we śnie.



Sprawdziłam wszystko w sieci. Oddanie komórek macierzystych z NHS jest nieskomplikowane. Przez 4 dni dostaje się zastrzyk z leku którego zadaniem jest uwolnić do krwiobiegu komórki macierzyste ze szpiku. Podnosi się ilość limfocytów a wraz z nimi do krwi przenoszona jest galaretkowata substancja, która u pacjentów z białaczką czy anemią lub tych, których szpik został zniszczony w wyniku chemoterapii lub naświetlań, praktycznie nie istnieje. Piątego dnia podłączają dawcę do aparatury do autotransfuzji. Jedną ręką oddajemy krew, która przepływa przez maszynę gdzie oddzielane są komórki macierzyste, drugą ręką krew w niezmienionej postaci zwracana jest do organizmu. Całość trwa 2-3h.
Biorca dostaje gotowy preparat, którego podanie to zaledwie 30 min pod kroplówką. A ratuje się życie.

Ja wiem co myślę. A Wy?

Anemia aplastyczna, białaczka, chemioterapia.....

Dzisiaj poważnie. Jest coś o czym myślę już od dłuższego czasu. Nie obsesyjnie ale wystarczająco często, żeby w końcu czuć potrzebę załatwienia sprawy raz a dobrze.

Chodzi o zostanie dawcą szpiku czy jak to się teraz modnie nazywa dawcą komórek macierzystych.

Chcę. Nie pytajcie czemu. Nidgy nie miałam wielkich ciągot do zostania dawcą krwi, nie lubię szpitali, nienawidzę igieł. Reklamy telewizyjne na mnie nie działają. Pewnie jak większość z nas, kiedy oglądam w telewizji materiał na temat dawców lub biorców myślę sobie, że wspaniale, że znalazł się dawca a biorca przeżył, żeby móc o tym wszystkim opowiedzieć- ale nie odczuwam konieczności stawania w kolejce do okienka z pielęgniarką zaopatrzoną w końską strzykawę.

To po prostu gdzieś tam siedzi w Kokaince i co jakiś czas wystawia głowę.
"Oddaj, oddaj, idź, jest ktoś kto czeka!".

Nie anonimowy Ktoś. Biorca. Chętny. Nie wiem jak zapatrujecie się na te sprawy ale szczerze przed sobą przyznaję, że mam wrażenie, że KTOŚ NAPRAWDĘ CZEKA. Ktoś, konkretny. To jak wołanie, które co jakiś czas udaje mi się usłyszeć? Mrowi mi wtedy całe ciało, nie mogę myśleć o niczym innym, chodzę jak we śnie.



Sprawdziłam wszystko w sieci. Oddanie komórek macierzystych z NHS jest nieskomplikowane. Przez 4 dni dostaje się zastrzyk z leku którego zadaniem jest uwolnić do krwiobiegu komórki macierzyste ze szpiku. Podnosi się ilość limfocytów a wraz z nimi do krwi przenoszona jest galaretkowata substancja, która u pacjentów z białaczką czy anemią lub tych, których szpik został zniszczony w wyniku chemoterapii lub naświetlań, praktycznie nie istnieje. Piątego dnia podłączają dawcę do aparatury do autotransfuzji. Jedną ręką oddajemy krew, która przepływa przez maszynę gdzie oddzielane są komórki macierzyste, drugą ręką krew w niezmienionej postaci zwracana jest do organizmu. Całość trwa 2-3h.
Biorca dostaje gotowy preparat, którego podanie to zaledwie 30 min pod kroplówką. A ratuje się życie.

Ja wiem co myślę. A Wy?

środa, 9 listopada 2011

Niepodzianka. doble?

Maja piecze z Mamą torta. We wszystko wkłada paluszki, liże, potem daje polizać Mamie i pyta :
-Co to?


-Co to?
-Mmmm, to czekolada!
-Co to?
-Mmmmm, to wygląda na białą czekoladę.
-A co to?
-To jest słodkie, ... dżem morelowy do smarowania tortu.
-A to?
-To chyba też dżem?
-Nie.
Mama liże paluszka.
-Pfłeeeeee!!! Juch! Co to Maju?
-Dzemik z uska.

wtorek, 8 listopada 2011

I jak tu odmówić?

Po całej nocy wstawania na zmianę od Jednego do Drugiego.

-Maju, chcesz iść do przedszkola czy wolisz pospać?
-Z Mama, w duzym łósku.
-I nie chcesz iść do przedszkola?
-Nie, z Mama w duzym łośku.
-Nie chcesz iść do dzieci??
-.... do dzieci?
-Tak, do dzieci i zabawek.
.
.
.
-Tak...... chcę iść do pećkola.....psieplasiam Mamo

poniedziałek, 7 listopada 2011

I jeszcze jeden i jeszcze raz, 100 laaat!!


I tak Gabi skończył Roczek.

Najbardziej spodobał mu się balon z Tomkiem od Wujcia i mazanie rękawków białej, eleganckiej koszulki w torciku. Torta zjadł duzio-duzio bardzo, podziwiał prezenty- farmę LittlePeople, warsztat z narzędziami (od Wujcia  i Faki), pierwszą kolejkę, auto sterowane na baterie, samochodzik do siadania i pedałowania per-pedes.....

Zrobił również nam prezent bo jeszcze miesiąc temu zastanawialiśmy się czy zacznie chodzić przed pierwszymi urodzinkami a tu- niespodzianka! Nie chciał niczyjej pomocy, odmawiał kursów z chodzenia podwieszonym na czyichś rękach. Sam sobie poradził. Pewnego dnia po prostu zrobił krok, chwilę potem dwa a do końca wieczoru nawet 10. Ćwiczenia na bramce też dużo dały. Czepiał się prętów i chodził za bramką w przód i w tył godzinami, ciężko sapiąc i dysząc.... A więc, nie to, że duzi chopak to jeszcze chodzący! :)

Maja dostałą prezent razem z Gabim, bo być może w przyszłym roku będzie już rozumieć, że to urodzinki Gabiego ale w tym byłby płacz i smutkowanie. Dwa wiaderka klocków-rurek załatwiły sprawę. Pomogła dmuchać świeczkę i rozdzielała "galaletki". Obecność liczebna Rodziny, poniżej krytyki. Cóż, grunt to chrześcijańskie nastawianie drugiego policzka.

A ponieważ Gabi ma szczęście być urodzony w dniu Guya Fawkesa, zaraz po torcie i prezentach zapakowaliśmy Dzieciusie w wózki i pojechaliśmy na wioskowy festyn, który już bez naszego udziału ale podobno trwał do rana. Na stadionie lokalnej drużyny piłkarskiej od późnego popołudnia zaczęli zbierać się mieszkańcy na karuzelę, watę cukrową, ognisko no i gigantyczne fajerwerki rzecz jasna. Poszło z dyemem ze 2000 funtów! Maja zasłaniała uszki i kazałą gwizdkom sobie iść, Gabi uderzył w kimono. Jeżdziła na karuzeli do mdłości, machała i czekała chyba kiedy dostaniemy zapalenia płuc z zimna. :)

Wróciliśmy jak kostki lodu.

Rok minał. Rok temu, zmaltretowana zasnęłam dopiero po 4:00 nad ranem. Nie mogłam spać, cały czas wpatrując się w tego małego Cudzika. :)
 Bo Gabi jest jak mały Cudzik- spokojny, radosny, cierpliwy, cichutki, czuły, tulaśny niemożebnie i przebywanie z nim wszystkich napawa jakimś dziwnym spokojem. Nie domaga się jedzenia, śpiący wchodzi na kolanka, przytula się i zasypia, kocha Maję miłością braciszka maltretowanego w granicach rozsądku..... Niezwykły z niego Mały Kulciak. :*


piątek, 4 listopada 2011

Myśluneczki

Maja siedzi u Babci na bajkach. Leci Bambi.

-Babciu, daj chusteczkę?
-Jaką chusteczkę Maju?
-Moklom.

Babcia podaje chusteczkę i patrzy co robi Maja. Maja z namaszczeniem, powolutku wyciera delikatnie oba oczka.

-Co robisz Maju?
-Wycielam smutek z oczków.

Zagadek czy zagadka?

A co będzie jutro? No co? :D 


PS. Zagadka rozwiązana anonimowo. :)


czwartek, 3 listopada 2011

Dziędobry!

A wśród "Tych co bywają" witam MamęAmelki, co Amelkę ma śliczną jak z obrazka. :D

Here's Pumpkin Jack!

Był Halloween.

Już tydzień przed czasem, wziełam papier, taśmę klejącą i biała kredkę świecową i na oczach Mai zamieniłam się w Pana Robótkę. W minutkę skleciłam wyjechanie odjazdowe dekoracje halloweenowe i odłożyłam grzecznie na półeczkę.
Wszystko to powiesiłam na oknie rankiem Halloween...

  Za Jackiem wszystko spowite było w sztuczne pajęczyny i poprzetykane pajonkami. Przy zgaszonym świetle z dziesiątkami małych świeczek pozapalanych w całym salonie wrażenie było niesamowite.


W tajemnicy kupiliśmy wiadro cukierków, kostium dla Mai, tyńkę do zbierania słodkości. Maja początkowo nieufnie przyjeła pomysł wdziewania sukienki małego diabełka ale kiedy zobaczyła jak dzieci wychodzą na ulice poprzebierane za duszki... dała się ubrać na ciepło, założyć sobie różki na głowę i poszłyśmy pukać i straszyć.



Nie bardzo straszna była ta nasza Maja. Najmniejszą mozliwą czcionką, cichutko jak mysia piszczała:
-Ćrik or ćriit! - i nastawiała kubełek. ładnie jednak dziękowała i szła dalej, z Mamą Kokainką za rączkę. Pierwsze drzwi zaliczyłyśmy sąsiadki, którą znamy i która będzie Mai TA w szkole już niedługo. Trochę postałyśmy, żeby Maja oswoiła się z pukaniem w drzwi i kontaktem z obcymi za progiem i chwilę potem nabrała animuszu i werwy.
Chodziłyśmy z godzinę, po wszystkich większych ulicach wioski w tłumie dzieci i dorosłych skaczących od drzwi do drzwi jak pchełki.
Większość otwierających drzwi miała świetne humory i na widok nieśmiałej Mai zagadywali, dorzucali do wiaderka... prócz naszej sąsiadki z naprzeciwka, na którą zawsze można liczyć, że da d***y i zachowa się jak chamka oraz sąsiadki z upośledzonym synkiem, któremu wolno polać Rodzicielkę wiaderkiem wody od ud w dół ale nie wolno się oburzyć, zezłościć i odganiać nachalnego chłopaka. Który nawiasem mówiąc nie jest na tyle upośledzony, żeby nie słuchać uważnie rodziców i przy najbliższej okazji nie wołać za Mają "świnia".
No ale sąsiadka z naprzeciw, kiedyś nawet moja managerka w T. jest świetna. Albo udaje, że nas nie widzi- w niedzielę, o 7:00 rano, na środku ulicy, pomiędzy naszymi domami i nawet nie powie "dzień dobry". I ma pecha bo 3h potem przyjeżdża na zakupy do T, na moją kasę i wita się wylewnie na co ja odpowiadam, że nie musimy się witać dwa razy jednego dnia. Nie patrząc w oczy opowiada jak to była rano zmęczona a ja już nie dodaję, że żeby być TAK zmęczonym, żeby przejść na pustej ulicy, 10cm obok nas i nas nie zauważyć, musiałaby czołgać się do drzwi frontowych z zamkniętymi oczami, w szlafmycy.
No ale- w Halloween, Maja popukała do niej i jak to trzylatek, z wielkiej michy paczuszek Haribo wzięła dwie zamiast jednej. Na co sąsiadka zaczęła tłumaczyć jej zawile po angielsku, że jedna paczka na dziecko, że wzięła dwie, że hej.... Maja jednak odwróciła się, podziękowała i odeszła. A  ja uśmiechałam się i nawet mi oko nie mrugnęło. Stała jeszcze chwilę w drzwiach i głośno przełykała gorycz utraconej paczki żelowych misiów 10p za sztukę.
No i dla satysfakcji dodam, że jej mąż ma obwisłe poślady, owłosione plecy i tłusty biały brzuch i małą kuśkę, czego bym o nim nie wiedziała gdyby raczył zamykać drzwi do łazienki zanim wejdzie odo wanny w czasie kiedy ja akurat zasłaniam okno w sypialni.

Ale, co tam! poplotkowaliśmy sobie! :D

Były więc dwie dynie dłubane, był Pumpkin Jack, były świeczki i Maja diablica choć w sumie dla tego imagu nawet nie musiałam jej nakładać kostiumu. Się nie ukryje.

Upiekłam wyjechany w tym roku Spiced Pumpkin Pie, samoręcznie tłukąc świeże przyprawy w moździerzu.

Było smacznie, wiadro cukierków starczy Mai na cały rok, tak jak zeszłoroczne złote monety bożonarodzeniowe nadal dostaje na otarcie łez.

Tylko nie obejrzałam w tym roku "Koszmaru Przed Świętami". Maja jest za mała, Gabi był za zmęczony a do 22:00 ktoś nadal stukał nam do drzwi, póki cukierasy się nie skończyły. I dawałam dzieciom więcej niż jednego! HA!

Było fajnie. Kcę jeszcze.