niedziela, 31 lipca 2011

To miała być krótka notka o rankingu a wyszło cukierkowo. O fuj.

Już w pierwszym tygodniu pracy się wykazałam, całkiem niezamierzenie i dziś po południu z niemałym zdziwieniem przeczytałam swoje nazwisko na tablicy TOP TEN. Ósma z dziesięciu w ilości obsłużonych klientów na godzinę i piąta w ilości przeskanowanych produktów. Piąta na pierwszych dziesięć....ze 70 kasjerów w stawce. Może to para, która zejdzie mi z gwizdka ale jak na razie robię 200% normy i nadal się uśmiecham.

Niestety, na przerwę idę za późno i nie jem już swojej angielskiej fasolki z hash brownami...:( Dziś musiałam zjeść makaron penne w sosie pomidorowawym PLUS frytki. Makaron i frytki? Tyle zostało.

Znowu zauważam te wszystkie dziwności społeczne i tylko dlatego, że długopis mi dzisiaj nie pisał, nie mam notatek do nowej, uskarżającej się notki o klientach.

Ale jest plus z pracy na kasie i bez ciąży między mną a klawiaturą. :)
1) Nie drażnią mnie surowe ryby, mięso i podroby. Nic nie czuję, mogę patrzeć, dotykać, nie brzydzi, nie wzdraga, nie czepie. Czyli to jednak nie byłam ja.
2) Nie drażnią mnie klienci i ich pierdolaszki jak grzebanie w portfelikach, szeleszczenie reklamówkami, dopychanie towaru po taśmie.
3) Nic mnie nie boli, nie "ciąży", nie bolą mnie plecy, pupsko, głowa, nie jestem ciągłe głodna, nie piję jak smog z butki Big Łyk, nie latam na siusiu jak z chorym pęcherzem. W ogóle jestem znośniejsza. Nie śpię z otwartymi oczami.
4) Nie muszę nosić workowatych szarawarów albo portek wiązanych gumką do włosów, żeby naciągały się kiedy pochylam się do przodu. Koszulki nie podjeżdżają mi pod pachy.
5) Nie robi mi się śmisznie do omdlenia, nic mi nie lata, nie dycham na upale jak świnka. Jak ja znosiłam Brzuszki w środku lata to nie wiem...

Z minusów to taki, że nie umiem już z dziką rozkoszą wgryzać się w każdy kęs jedzenia jak gdyby to była boska ambrozja w kostce. Teraz jedzenie służy odżywianiu i chemia pozbawiła mnie tego cudownego uczucia sytości i pełności smaków na poziomie komórkowym, jak w ciąży. Tęskni mi się za wilczym pragnieniem zapełnienia kiszek czymkolwiek, oby intensywnym w smaku i zapachu. Tego fenomenalnego uczucia, kiedy łyk soku jabłkowego spływa do żołądka a ja mam wrażenie, że właśnie połknęłam ocean chłodnej pyszności.


W sumie wychodzi na zero, z tymi plusami i minusami.... Ale dzieci i tak chcę ludziom kraść z wózków. Jak tylko widzę dzieciusiową stópkę sterczącą z nóżka, chcę biec i całować. Taki bzik mi chyba został.


***

Po pracy, przed T zajeżdża Suseł z Dzieciusiami i mam swoje stópki do całowania.

"Pachniące śmjodki!!"

czwartek, 28 lipca 2011

O matematyce najpierw niepozornie ale jak się okazuje - to całkiem poważna sprawa!

Już wiele osób powiedziało mi, że polskie dzieci dość szybko rozpoznawane są w szkołach jako wyjątkowo zdolne z matematyki. Co ciekawe- nie tylko te, które liznęły trochę polskiego szkolnictwa ale i te, które nie miały szans iść nawet do polskiego przedszkola. "Coś jest w tych waszych dzieciach" jak to określiła dyrektorka podstawówki w B, gdzie pracuje znajoma S.

Skoro dyrektorka z wieloletnim doświadczeniem zauważyła taką wyraźną zależność, coś w tym musi być.

.....Może po prostu Polacy wychowując dzieci nieświadomie uczą ich rozwiązywania problemów w sposób bardzo rzeczowy i logiczny, jednocześnie ćwicząc ich umysły w orientowaniu się w zasadzie przyczynowo-skutkowej? Czarno na białym, tak albo tak, konkretnie i bez zbędnego marudzenia? Rozdzielamy sferę bycia emocjonalnym od bycia rzeczowym i nie faworyzujemy zbytnio żadnej z nich?

Zwróćcie uwagę (jak możecie) na angielskie dzieci poniżej 3 rż. Jak najczęściej się do nich zwraca osoba dorosła?:
-Good boy
-Good girl
-Hurray!
-Well done!
-Poor You ...etc etc.
-Loff ju lotzz!

Lwia część ich komunikacji opiera się na emocjach, uczuciach i ich wszelakiemu opisywaniu. Nawet kiedy dziecko robi siusiu w kabinie obok słychać jak matka zachwala jak ślicznie robi siusiu do kibelka i jaka jest z niego/niej dumna.

Więc dziecko, które od urodzenia wałkuje się na emocjonalną modłę, mówi się o konieczności lubienia, dzielenia się, pomagania, zawierania przyjaźni, robienia wszystkiego razem takie właśnie się staje. Bardzo emocjonalne ale mało rzeczowe. W szkole już przybiera to oblicze nauki budowania teamu, zajmowania swojego miejsca w grupie, spełniania swojej roli i niewyłamywania się bo w kupie raźniej i wszystkim się to podoba. Koniecznie trzeba być miłym, brać udział, stać w kółku i okazywać spontanę na każdym kroku. W takich grupach łatwo zająć wygodną posadkę biernego słuchacza, który co prawda pięknie się uśmiecha ale wkładu w pracę zespołu miał żadną.

Swoją drogą bardzo nie lubiłam prac grupowych na studiach. Ponieważ zawsze zależało mi na wyniku końcowym i odpowiedniej ocenie, po dłuższej chwili krępującego milczenia rzucałam jakąś propozycję i już zaraz wszyscy zgadzali się i przyklaskiwali w oczekiwaniu na wskazówki. A najbardziej wkurzała mnie osoba, która robiła notatki. Też dostawała tą samą ocenę chociaż ołówek łamał się trzy razy a "wywierzysko" pisze się przez "rz" a nie "ż".

Matematyk to indywidualista, samotnik, umysł zderzony z problemem do rozwiązania. Jeśli my, jako polscy rodzice wychowaliśmy się na komunie, kartkach żywnościowych, kombinatorce codziennej jak na  układankach, klockach, puzzlach, takie same bodźce podsuwamy naszym dzieciom. Chcąc nie chcąc, wychowujemy je na samych siebie. A więc jeśli nasze pokolenie i pokolenie naszych rodziców to ludzie umiejący za przeproszeniem "utoczyć bat z gówna" takie też będą nasze dzieci. :) Tata umie zaizolowac przewód do pralki po tym jak pierdykło Mamusi po piętach a Anglik kupi nową pralkę. Mama umie wywabić plamy z przecieru z marchewki kładąc koszulkę na słońcu, Angielka kupi nową koszulkę.

My szukamy rozwiązania, oni szybkiego sposobu na pozbycie się problemu.

Umiejętność samodzielnego logicznego i twórczego rozwiązywania problemów- ot , cała zagadka. Próbuję wyobrazić sobie dziewczynkę 10 letnią, która w domu nadal chodzi w sukience Królewny Śnieżki i plastikowych butach na obcasie, maluje paznokcie, słucha Hanny Montany, wzdycha do Księcia Harryego (bo William odpadł ze stawki) i marzy o tym, że jak dorośnie zostanie Wróżką Przyrodniczą, żeby nagle zaangażowała się w całki.

/czasem mam wrażenie, że Anglicy robią absolutnie wszystko z przesadą desperata/...

Czy Wy te żnie macie takiego wrażenia? Jak się cieszą, słyszą wszyscy w około i też się cieszą choć nie wiedzą czym, jak rozpaczają to zaraz ze skokiem z klifu włącznie. Jak się lenią to tak strasznie, że na sam widok dupa mi odgniwa w ich imieniu, jak pracują ciężko to tak, że pot leci po jajcach. Albo mają wszystkie zasady w tyle albo stosują się do nich z maniackim zaangażowaniem i jak nie napisano, znaczy, że nie wolno. A wolno tylko tak jak pisze na odwrocie pudełka. Kochają jak maniacy, trzy razy w tygodniu kogo innego, biorą śluby na poczekaniu, rozwodzą się między łyżką a miską, chowają tabuny dzieci, każde i innej próbówki. Nienawidzą z kamieniem w łapie i gwoździem do drapania samochodu nowego kochanka byłej partnerki. Stoją w sklepach godzinami i w opisach produktów szukają sensu istnienia, zadając sobie ważkie pytania, których zadawanie sobie w złych porach spędza sen z powiek:

/-Przepraszam, w którym pudełku z tabletkami do prania mógłbym dostać tą taką siateczkę do pralki?
-Oj, nie wiem, poczytajmy....... nie piszą. O jest, tu w Arielu.
-O, to dobrze, w końcu będę mógł zrobić pranie bo koszul mi już zabrakło a siateczka mi się zgubiła.
-....To nie można zrobić prania bez siateczki i zwyczajnie wrzucić tabletek do bębna?
-..................A MOŻNA? Trochę się bałem.

To takie wieczne półprodukty wychowania emocjonalnego.

Lots of Love, Keep Calm and Carry On

Szmiszkat :) napisała, że matki w jej szkole angażują się w organizowanie szkolnych imprez itp i nie pozostają bierne w swoim i dzieci współbyciu w szkole.

Zgadzam się...i nie zgadzam się jednocześnie i dało mi to dużo do myślenia (znowu) na temat wiadomy i popularny ostatnio na łamach. I doszłam do wniosków pewnych. Wg mnie należy rozdzielić "pracę z dzieckiem" od "angażowania się w życie szkoły". A czemu, to oto:

Faktem bezspornym jest, że Anglicy rwą się do organizatorki jak Polacy nigdy nie byli i nie będą. Od zawsze pamiętam jak trudno było zaangażowć rodziców do organizowania szkolnej dyskoteki czy wycieczki. Zwykle te osoby, które się zgadzały na udział czy pilnowanie pociech były matkami niepracującymi i zawsze miałam wrażenie, że wycieczki cieszyły się większą popularnością niż sterczenie na korytarzach w czasie dyskotek. Zawsze to coś nowego a i młodszą pociechę można było zabrać za darmoszkę. Jeśli przychodziło do jakiegoś pieczenia, to był to placek sztuk 1 to najprostszy a i tak szkoła refundowała koszty.

Angielki natomiast kochają mieć w czymś udział i lecą pierwsze- tak będzie ciąć bibułę, tamta ustawiać kubeczki, kolejna stroić pianino. Robią przy tym mnóstwo hałasu bo od razu udziela im się dobry humor kupiony w wielopaku (nie, nie nie piwo. Wszystko na trzeźwo). Śmieją się, żartują, gaworzą, odwożą się na wzajem i po krzesła i po więcej talerzyków. W okolicach szkół czy social clubów zawsze jest dużo roboty.

Ale. (Zawsze musi być jakieś "ale". Kropka.) Wierzcie mi, że świadomie lub nie każda Angielka bierze udział w przygotowaniach bo nie lubi i nie wypada odmawiać skoro już jest częścią społeczeństwa, które ją wychowało. Oraz- (najważniejszy) ich wkład ma bardzo wymierny wpływ na REPUTACJĘ w środowisku matek. Tak samo jak chwalenie się osiągnięciami, żeby podrasować trochę reputację swoich genów, biorą głośny udział w imprezach, żeby pokreślić swoją fantastyczność jako matka!

W angielskim społeczeństwie wielką, często niedocenianą przed imigrantów rolę pełni fakt, że czują się oni częścią nazwijmy to narodowej organizacji do której przystępują już od przedszkola. System ich kształci, dogina i poleruje aż zajmą swoje miejsca z których trawniki są zawsze zielone, dzieci szczęśliwe a barek zaopatrzony. Mówię tu oczywiście o klasie średniej wzwyż. Ich rola w społeczeństwie musi być zatem zauważalna. I dlatego tak chętnie bawią się w wiejskie festyny, chodzą na bingo, gromadzą się w pubach na wspólnym muzykowaniu, w klubikach na porannej kawce i ciastku czy wokół dzieci.

Natomiast! Ile z tego dla dzieci to inna sprawa. Nieczęsto bywam w Centrum z Mają. Przez większą część tygodnia mamy w domu mnóstwo swoich zajęć a mnie osobiście nie bardzo kusi rola matki w otoczeniu innych tokujących matek.

Angielki natomiast ciągną (nie pchają) swoje pociechy do Centrum absolutnie każdego dnia, nawet kiedy pada bokiem lub mgła przesłania koniec ulicy. Bo tam oddają dzieci w ramiona Systemu a same zajmują się plotkami, parzeniem i piciem herbaty z mlekiem i zamawaniem pizzy! Z ręką na sercu, na 10-15 razy kiedy byłam tam dłużej niż godzinę, 99% matek stało za kontuarem i żłopało herbatki w czasie kiedy dzieci robiły co chciały a zwykle nic szczególnego. Ot, walanie się po podłodze, szarpanie sukienek z wieszaków i odbieranie sobie zabawek. Raz pojawiła się tam przedszkolanka z drugiej strony parkingu i nagle zorganizowała siedziska z poduszek i kołderek i czytanie bajki o pingwinkach z książki wielkiej jak stan Oregon.

Już rozumiecie? :) To dzieci towarzyszą matkom w ich wypadach na neutralny teren gdzie nie trzeba sprzątać łazienki przed wizytą koleżanki, parzyć herbaty na swój koszt i zastanawiać się czy dziad z kurzu pod jej  komodą nie stanie się przypadkiem powodem do słodko-złośliwych plotek? Piją, wyrzucają kubek do śmieci, podobnie jak całą rozmowę, rozmówców i przedpołudnie i wracają do domu lekkie i zadowolone z dobrze spełnionego rodzicielskiego obowiązku.

Dlatego nie łączę aktywnych matek z aktywnymi dziećmi.

Kiedy słyszę ile to twórczych rzeczy robi się w przedszkolach, myślę o tym, że (UWAGA, obiektywna opinia) brytyjskie matki rodzą dzieci dla przyjemności posiadania i chwalenia się i czekają kiedy w wieku lat 3 będzie można oddać je w ręce Systemu, który zajmie się niezbędną resztą. Do tego czasu "lots of love, keep calm and carry on". To szkoła ma nauczyć dziecko myśleć, nie rodzic. Oddajmy dziecko w ręce profesjonalistów, jak pralkę czy kosiarkę do trawników. Kosiarka może urąbać palce a dziecko wychowywane przez rodzica na ciekawskie świata może zacząć zadawać niewygodne pytania?

-/A gdzie poszedł dziadzio po tym jak go odcięli panowie policjanci? I w ogóle- jak się odcina dziadzia z gałęzi?/ - fakt zaczytany.

Poza tym, nie oszukujmy się- jak można stanowić dla dziecka źródło rzetelnej pomocy w rozwoju jeśli własną edukację skończyło się w wieku lat 16, na poziomie, który odpowiada klasie 6-7 w polskiej szkole? (to już było wredne ;))


Z Wyspy Zielonej, subiektywna

wtorek, 26 lipca 2011

Kokain znowu napatrzyła się na różnice

Maja maluje.

-Ubielbiam malować!- za każdym razem kiedy rano schodzimy na dół, otwieram drzwi na patio a Maja leci do swojego domku gdzie cały czas stoi woda w kubeczku, farby, woda, kredki itp narzędzia.

Dajemy Mai farby od mniej więcej 10 miesiąca życia. Niedługo po tym jak wróciłam do pracy,po pracy kupiłam jej 4 butle farbek plakatowych, wielki blok i pędzle z kulą na końcu, przeznaczyłam ubranka na pomazanie i od tego czasu Maja eksperymentuje. Razem z nią drzwi na patio, mur, Boston, wózek, rowerek a sesji z Mają pomazaną wszystkimi kolorami wszędzie prócz tego co pod pieluchą mamy kilkanaście.

Jednak do niedawna malowanie ograniczało się do mieszania wszytskich kolorów na kartce, pacianie w to rączkami i rozmazywanie wielkich farbianych blobów:



Ale w niedzielę Maja przysiadła cichutko w domku i wysmarowała "Cięznickę":



...z której jesteśmy bardzo dumni.

Do tego doszły też niedawno metody kombinowane w skład często wchodzi np. jogurt i Cherioosy na stole, ale nie pokażę bo stół nie wchodzi do skanera. Ale mamy ślimaka metodą kombinowaną czyli kredki, flamaster, klej i cekinki:


(Musiałam mocno ściemnić skan bo ślimak jest subtelnej natury.).

...

W zeszłym tygodniu byłyśmy z Mają w Centrum gdzie spotykały się przedszkolaki z Mai grupy, które już za półtora miesiąca pójdą z nią w objęcia ciała pedagogicznego. Zorganizowano wielkie malowanie na łączce za Centrum, ze stolikami, tonami farb, pędzli, kulek, klocków, pieczątek, wałków i czym co podleciało paniom pod ręce. Maja była przy stoliku pierwsza. Jako jedyna chyba ubrałam Maję jak do malowania bo reszta mamuś przyprowadziła swoje dzieci ubrane jak na odpusty- białe koszulki, spódniczki, falbanki, sandałki. Chyba żadna z nich nie wierzyła w jakieś tam malowanie póki nie zobaczyły tego na własne oczy. I zaczęło się.

Co się zaczęło?

Wycieranie i biadolenie. Latały tylko od dziecka do dziecka (swojego) i wycierały paluszki, buzie, łokcie, upominały, ględziły, że "Przecież dopiero co cie wytarłam, jak ty to robisz dziecko?!". A dzieci nie za bardzo się właściwie brudziły bo na widok farby na paluszkach, natychmiast wycierały je mocno w stoliki i kartki. Maja była brudna jak swór z bagien.



W czasie kiedy one w końcu rozsiadły się po trawnikach, jachodziłam z Mają od stolika do stolika (nie brałam udziału w pogaduszkach bo "jestem Polką") i pokazywałam jej co jeszcze można wymyślić. W końcu pani przyniosła wielką michę z wodą i płynem, ręczniczki ale dziewczynki jakoś nie pałały chęcią do pluskania w wodzie pobrudzonych rączek. Kiedy poprowadziłam Maję do miski, odezwały się śmiechy!
-Ojej, popatrzcie, jaka słodka! Caaała w farbkach....O! I mama też!
-W tym cała zabawa, czyż nie?- skwitowałam z uśmiechem, nawet nie oczekując uśmiechów. Jakoś się nie pomyliłam. Pokrzywiły się tylko z przekąsem.


Jakaś dziewczynka przyniosła mamie obrazek, mokry i cieknący. Mama wzięła za rożek, w dwa palce , obróciła i spytała z obrzydzeniem:
- I co ja mam według ciebie z tym zrobić?????? Połóż to tam, na chodniku, z dala ode mnie.
O obrazku nic.

Druga mama postanowiła pochwalić się opieką nad dzieckiem i zaczęła teatralnie smarować córeczkę emulsją przeciwsłoneczną. Dziewczynka wyrywała się do malowania bo smarowanie trwało wieki i w pewnym momencie położyła rączkę na kolanie matki.
-WEŹ TE RĘCE Z MOICH CZARNYCH LEGGINSÓW! JESTEŚ CAŁA W EMULSJI, CZY TO ZNACZY, ŻE JA TEŻ MUSZĘ!!!!!????????

Panie z centrum spojrzały z niesmakiem, inne matki patrzyły beznamiętnie jak na zielony trawnik.

W końcy padło hasło- kto ma dość słońca może przenieść się do ogródka. Zgadnijcie ile matek natychmiast złapało torebki w jedną łapę, dzieci w drugą i zarządziły ewakuację? Wszystkie -1. Bo Maja nie chciała iść tylko malować. A ja przyszłam tam dla niej a nie z nią.


I malowanie skończyło się. Z ręką na sercu jestem w stanie powiedzieć, że żadne z dzieci, które idą we wrześniu do przedszkola miały kontakt z farbami może raz w życiu. Jeden chłopczyk został postawiony pod murem bo to brat idzie do przedszkola więc malowanie nie jest dla niego. Mama zabroniła mu malować z bratem i kiedy zajęła się jodłowaniem w towarzystwie, chłopczyk wziął sobie butlę z farbą i zaczął wyciskać. Najpierw na kartki potem na buty. 


-Ale w przedszkolu dzieci będą malować do woli!
-A od kiedy przedszkole ma za zadanie wyręczać dom? Jeśli już teraz ci rodzice tego nie robią to zaczną za dwa lata?

poniedziałek, 25 lipca 2011

I jus.

Poszłam, byłam, wróciłam, przeżyłam.

Tulki i uśmiechy, trali lali. Stwierdziałm, że za drugim razem wraca się o wiele łatwiej bo już umie się być z dala od dziecka. Więc, żart o tym, że jest dobrze skoro mamy 8:10 rano a ja nie ukrywam się jeszcze w magazynie za kejdżem i nie płaczę został wzięty za żart. Ale wtedy to była prawda! :)

Zmienili szafki więc nie musiałam w niczym sprzątać.

Poklikałam i 5,5 godziny trzasnęło że hej! W niedzielę podobnie, tylko od 10:00 do zamknięcia. Dziwne. Przez prawie 6 lat nigdy nie widziałam TESCO w niedzielę, kiedy namolny głos w megafonie informuje, że sklep będzie zamknięty już już. Ani jak z każdą minutą się wycisza i nagle ze sklepu znika jakiekolwiek życie. Zanim się obejrzałam, zamknęli za mną kratę a auta z parkingu rozpłynęli się we mgle. Dla mnie sklep to tętniący życiem ul z dzieciarami i grupkami rozwrzeszczanych piwoszy.

A Dzieciusie sobie poradziły. I ku mojemu zdziwieniu to nie Gabi zrobił koncert ale Maja! Obudziła się rano, kiedy Suseł z Gabim właśnie wracali do domu po odwiezieniu mnie do pracy. Najpierw wołała Mamę, potem Gabiego, potem Tatę a kiedy już dobudziła Babcię, nie sposób było jej wytłumaczyć, że Mama niedługo wróci a Gabi jest z Tatą. Gabi i Gabi na zmianę z Mamą. Odzwyczaiła się. W sumie nietrudno się dziwić, witałam ją rano każdego dnia bez wyjątków od września zeszłego roku.

A Gabi dał radę mimo tego, że nie spał z piątku na sobotę, z soboty na niedzielę i dziś również. Górna prawa jedynka ciśnie się na świat i chodzę jak zombie. W niedzielę skończyło się na czopku w dupku bo miał taką gorączkę, że można go było przechować na zimę, żeby grzać sobie nim ręce na mrozie.

Pocieszam się, że już niedługo. Niedługo. Pocieszam się.

A dziś po staremu- Mam i Gabi przyszli rano przywitać Majuśkę, nasmrodzić jej małym kupczakiem w pokoju i poślinić zabawki. :)



I tak wróciłam do pracy. Zrobić swoje i zapomnieć. Dziękuję.

piątek, 22 lipca 2011

Mamo, boli mnie brzuch

Jutro TESCO.

Nie mogę znaleźć karty do Maszyny Czasu i chyba nie zjem śniadania bo nie mogę znaleźć też karty do kafejki.

..........Mogę udać wymioty. Albo wiem, udam biegunkę. Tego nikt nie sprawdzi.

Pf.

Opowieść drogi czyli kolejny odcienk cyklu "Wrocław w atomach"

Dziś będzie opowieść drogi czyli o tym jak Kokainka chadzała do pracy, gdzieś kiedyś, dawno temu w innej galaktyce.

A droga była długa i na piechotę bo dojazd był tak niedorzeczny, że odpadał już za sam fakt, że do pracy droga była prosta a miejskimi środkami ścisku publicznego trwała o 30% dłużej i szła zygzakiem przez miasto, od dzielnicy do dzielnicy, jak pijany listonosz.

Ostatnie lato we Wrocławiu pamiętam oczywiście najwyraźniej i o to te czasy właśnie. A lato było cudne, jak często bywa we Wrocławiu. Chodzenie do pracy na 18:00 ma coś w sobie. Nie wstaje się nieprzytomnym, rozczochranym i nie wychodzi się na klatkę schodową niedokawionym i niedośniadanionym. Cały dzień już minął. Człowiek miał czas wyspać się, wstać, przeżyć coś wielkiego jak wyjście do sklepu po pierś kurczaka na przykład. Oglądało się "Na dobre i na złe" a były to jeszcze czasy kiedy serial miał bohaterów i fabułę. Były to też czasy ostatnich dni Papieża Jana Pawła II i zerkania w ekran telewizora gdzie nieustannie w dole ekranu leciały donosy z Watykanu. Pisałam pracę magisterską a przynajmniej tak się oszukiwałam za każdym razem kiedy zamiast klikać w mapy, myszka mi się obsuwała na złe ikonki i klikałam po Forum Którego Już Nie Ma...

W ostatniej chwili przed wyjściem sypałam proszku do wody, wkładałam swoją czerwoną, plastikową koszulę kelnerską i maczałam jak szop pracz, bułę przed jedzeniem. W sumie nawet nie chodziło o pranie, tylko o nadanie koszuli wrażenia, że jest ładna i doceniana przez właścicielkę a nie stara i zmęczona poprzednią nocką. Umoczoną, wypłukaną, pakowałam w szczelną reklamówkę, zakładałam bojówki, glanki, koszulkę byle jaką lub robiłam się na bóstwo. Wolałam jak bojówki bo miałam gdzie upchać reklamówkę z koszulą. Dziewuś w spódnicy i fikuśnej bluzeczce wygląda durnowato z reklamówką pełną czegoś co wygląda jak świeża wątroba.

I szłam. W miasto, w samo serce miasta. Na ulicy było zwykle parno, akurat zamykali cukiernię i zabierali z wystawy pustą tacę po pączkach, pełną lukrowych stalagmitów i os kręcących się w kółko wśród okruchów. W kiosku bez zmian, zawsze tak samo, po prawej dogorywająca księgarnia. Zaczęła dogorywać przeze mnie, jak (nie)lubiłam sądzić. Latami kupowałam tam dziesiątki książek, kiedy zaczęłam kupować prosto z hurtowni, rozpoczął się powolny upadek. Potem zdradziłam ją z Empikiem. Podła.

Mijałam Park z Psimi Kupami.



Wydział Architektury i do tego czasu kończyła mi lecieć w uszach pierwsza piosenka z listy kawałków zagrzewających do walki i napawającej optymizmem. Czasem przychodziłam do pracy tak nabuzowana, że zwykłe drzwi wejściowe obracały się w kółko. "FFF" Megahertz, "Polarstern" Eisbrecher, "Zauberschloss" In Strict Confidence i oczywiście Rammstein.



Potem koniec Parku i przejście przez podwórko na którym dorastałam. Podobnie jak z księgarnią, lecz tym razem na serio. Od kiedy się wyprowadziliśmy, już chyba nigdy nie widziałam na tym podwórku gromady dzieci bawiącej się w Zulus Czakę ani żadnego nowoczesnego bohatera-odpowiednika Czaki.
Zerknięcie okiem w swój balkon, balkon koleżanki, okno następnej, która miała pecha i jej mieszkanie miało tylko jedno okno- kwadratowe. Zapach kubłów w betonowej zagrodzie w której zawsze czaił się straszny klaun i już byłam na ulicy, na której 20 lat wcześniej parkowały najdroższe samochody w mieście. Pod siedzibą Partii. Potem długa, prażąca słońcem droga obok Ogrodu Botanicznego. Po drugiej stronie cieniem kusił las drzew, szklarnia widoczna z ulicy i wspomnienia beztroskich czasów dzieciństwa kiedy spędzałam tam całe dnie z Babcią. Po mojej stronie tylko żar lejący się z nieba, żadnego cienia i obowiązek pchający nogi dalej. W stronę piekarni Mamut do dziś posiniaczonej przez wojnę.

Zapach hurtowo pieczonego chleba, inny niż 20 lat wcześniej. Komercyjny, na polepszaczach. Dostałam kiedyś lanie przez tą piekarnię. Mama psipsiółki powiedziała, że idzie z nią po chleb. Postanowiłam iść z nimi, żeby nie rozstawać się z psipsiółką. Okazało się, że u nich po chleb szło się do piekarnianego sklepu gdzie stało się w długim ogonku, po 2 godziny. A ja bałam się powiedzieć, że muszę iść do domu, w obawie, żeby nie zostać nieładnie zrozumianą. I stałam aż Babcia o mało nie dostała apopleksji na mój widok kiedy w końcu dotarłam do domu.

Plac Bema i plątanina szyn. Trzeba było wyjąć z uszu muzykę, żeby nie dać się zabić przez tramwaj. I tutaj wybór. Krócej i szybciej koło Najświętszej Marii Panny na Piasku, dłużej ale przynajmniej wzdłuż Odry, trasą WZ lub refleksyjnie- wieki całe, na okrętkę, po całym wrocławskim Watykanie czyli koło Katedry. Wszystkie drogi prowadzą do Rynku.

Koło Panny na Piasku, potem Hala Targowa, już zamknięta, Filologia Polska, Prawosławni gdzie byłam kiedyś na nabożeństwie i poraził mnie pięknem celebracji tak bardzo, że wyszłam przez końcem tak czułam się nie na miejscu wśród tych niezwykłych ludzi. Kościoły, budynki filologii najróżniejszych, bar mleczny Miś i już. Już Rynek. Pełen przechadzających się ludzi, pełnych ogródków piwnych... I  tu zdarzał się cud. Jakakolwiek nie byłaby pogoda, jakkolwiek nie było żal, że zamiast na piwie trzeba było iść do służby u pana- żal znikał. Czuło się nagle częścią tego przemysłu rozrywkowego jaki dostarczał wrocławianom Rynek. Zaczynało się tętnić tym samym rytmem. Ładne sukienki, faceci w sandałach, dzieci skaczące po fontannie lub w wodzie tryskającej z wielkiej rury rozciągniętej przez cały chodnik.



Cukiernia obok apteki. 10 dkg galaretek w cukrze na wagę. Akurat tyle ile można było zjeść od cukierni do drzwi Restauracji. 5, może 7... I Drzwi. Ogródek w cieniu którego kelnerki stały w cieniu, z tacami pod pachami i patrzyły beznamiętnie na żyjących wokół , cieszących się latem ludzi. Czekając na napiwek, który na koniec dnia miał stać się wymiernym wyrazem tego co umknęło.

O tym co bywało potem i co z tą koszulą w worku niebawem....

czwartek, 21 lipca 2011

Zegarmistrz Światła Purpurowy

Co sądzicie o tym, że dzieci wiedzą i widzą więcej niż my?

Jakiś czas temu czytałam o pewnej dziewczynce, 3,5 letniej, która do tamtej chwili słyszała o Bogu średnio i na wyrywki bo rodzice nie byli zbyt religijni i postanowili pozostawić edukację na później, kiedy dziecko będzie bardziej świadome procesu stawania się osobą wierzącą. W każdym razie- dziewczynce urodził się braciszek. Kiedy został przyniesiony do domu, dziewczynka stanowczo zażdała zostać z nim sam na sam. Rodzice nie bardzo chcieli zostawiać dziewczynkę samą z noworodkiem bo nie wiedzieli jeszcze jak zareaguje na intruza w domu. Ponieważ dziewczynka kategorycznie  stawiała na swoim, włączyli elektroniczną nianię i wyszli z pokoju. Po kilku chwilach przemawiania czule do maleństwa, dziewczynka poprosiła wreszcie:
-Opowiedz mi o Bogu bo ja już zapominam.

Ta opowieść nieustannie dzwoni mi w uszach choć minęło już tyle miesięcy.

Dzisiaj Rodzicielka pokazywała Mai nagrania video sprzed lat. Maja poznała mnie-nastolatkę i skomentowała:
-To jest Pani. Ale mówi Mama.
Znaczy, że zmieniłam się nie do poznania?

A potem pokazała jej Babcię, czyli Mai praBabcię. Maja spojrzała, przechyliła główkę zaczepnie i zapytała praBabcię na ekranie:
-A ty zyjes czy nie zyjes???

??????

Maja NIE ZNA pojęcia "nieżycia". Nie rozumie jak w programie przyrodniczym orka wyrzuca w powietrze fokę, żeby złamać jej kręgosłup i schrupać. Mama mówi wtedy, że "o, patrz foki też czasem latają a teraz przełączymy na kanał 97 gdzie bohaterowie nie umierają i nie chodzą na siku".

Maja jednak jakimś cudem pokazała, że osoba którą widzi jest w stanie, którego nie do końca rozumie. "Żyjesz" to dla niej być, ruszać się, mówić, chodzić i to praBabcia robiła na video.
"Nieżyć" natomiast to nie być w pobliżu? No nie, bo równie dobrze FakiJapi idąca z całą kompanią do domu mogłaby "unieżywać" dopóki nie przyjedzie znowu. Każda osoba w TV powinna budzić w Mai wątpliwości podobnej natury a jednak nie budzi.
Może "nieżycie" to stan w którym znajduje się praBabcia a który zasadniczo różni się od tego co robimy my, ale Maja widzi oba stany?

Maja zapytała praBabcię o "nieżycie" jak osobę, którą zna, na Ty i bezpośrednio. A nigdy jej nie widziała bo zaraz będzie 10 lat od jej śmierci.

To tak jakby pokazać komuś szklankę wody 100 razy a potem szklankę lodu i powiedzieć, że to też jest woda. Co byśmy wtedy powiedzieli?:
-Ale ty jesteś woda czy nie jesteś?

Nic nie rozumiem. Ale ciarki mamy do tej pory.

A Wy? Coś sądzicie?

środa, 20 lipca 2011

Z cyklu "Wrocław w atomach" czyli Kokain pisze jak pamięta, nawet jeśli szczegółowo to przynajmniej od serca

Nigdy nie będzie takiego lata
Nigdy nie będzie takiego lata
Nigdy policja nie będzie taka uprzejma
Nigdy straż pożarna nie będzie tak szybka i sprawna
Nigdy nie będzie takiego lata

Nigdy papieros nie będzie tak smaczny

A wódka taka zimna i pożywna
Nigdy nie będzie tak ślicznych dziewcząt
Nigdy nie będzie tak pysznych ciastek
Reprezentacja naszego kraju nie będzie miała takich wyników
Już nigdy, nigdy nie będzie takich wędlin, takiej coca coli
Takiej musztardy i takiego mleka
Nigdy nie będzie takiego lata
Nigdy nie będzie takiego lata

Słońce nie będzie nigdy już tak cudnie wschodzić i zachodzić

Księżyc nie będzie tak pięknie wisiał
Nigdy nie będzie takiej telewizji
Takich kolorowych gazet
Nigdy nie będziesz dla mnie miła taka
Nigdy ksiądz nie będzie mówił tak mądrych kazań
Nigdy organista tak pięknie nie zagra
Nigdy Bóg nie będzie tak blisko
Tak czuły i dobry jak teraz


Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza

Nigdy nie będzie takiego lata 

Świetliki, "Filandia"


A tutaj wersja live, którą polecam każdemu kto ma takie myśli sentymentalne. Szczególnie na emigracji.



W sumie tak siadłam i nie wiem co.

Na sentymenty mnie ostatnio bierze i to te najgorsze bo geograficzne. Jak się wspomina rzewnie jakieś wydarzenia to  zwykle ulotne są, ulotne jak ulotka i wspominamy, żeby odkurzyć i nie zapomnieć. Geograficzne sentymenty mają gorzej bo odnoszą się do prawdziwych miejsc, które o ile nie trząchnęło ziemią czy innym wulkanem są gdzieś tam i czekają. Czekają tatka latka.

Chcielibyśmy zabrać Dzieci do Polski. Jeszcze nie teraz, za ładnych parę lat kiedy będą miały szansę zauważyć i zrozumieć powód dla którego Tu i Tam są tak bardzo różne. Dla nas już nie aż tak bardzo ale dla nich będą pewnie wydawać się różne piramidalnie.

I tak zamykam oczy i przypominam sobie....

Latem okno w moim pokoju było zawsze otwarte. Do czasu kiedy szliśmy spać bo wtedy Susłowi zawiewało od boków i musiałam zamykać. Ale powiedzmy, że Suseł wyjechał do UK a ja mam 10 miesięcy na spanie przy otwartym oknie z radiem grającym przy uchu całą noc. Program 3.

Tramwaj ma charakterystyczny zapach. Każdy kto jeździ to wie. Zapach od środka to kurtki, deszcz, cebula, pot, zakupy, nieskasowane bilety trzymane w spoconej, zdenerwowanej oczekiwaniem na kanara dłoni. Ale jak pachnie wrocławski tramwaj z zewnątrz? Z zewnątrz?

Otóż, Kochani moi, wrocławski tramwaj z zewnątrz pachnie smarem, tłuszczem, olejem i rozgrzaną latem blachą. Nocą, kiedy przelatywały jeszcze ulicami zanim zastąpiły je nocne autobusy, gnał taki dwa, trzy razy na godzinę na długiej prostej, przelatując przystanki, jak koraliki i słyszałam go już kiedy wyskakiwał zza zakrętu Piastowskiej. Przejeżdżał nasz przystanek i słyszałam jak omijał kolejny, szczególnie po deszczu kiedy powietrze było czyste i niosło wszystko- imprezy z Akademika, sąsiadów po piwie, obszczekujące się psy.

Chwilę potem na czwarte piętro, prosto w okno docierał zapach wrocławskiego tramwaju z zewnątrz. Metaliczny, blaszany zapach kółek zębatych, naoliwionych zegarków, zakurzonej jezdni i spalenizny izolacji. Tramwaj od góry jest ... brązowy. Nie czarny ani niebieski jak sugeruje sięgająca dachu farba. Jest brązowy jak polna droga, Czasem widać było w tym kurzu ślady butów ekip naprawczych, które wędrowały po dachu gdzieś w zajezdni.

A po deszczu, do tego wszystkiego dochodził zapach mokrego parującego asfaltu, benzyny z kratek ściekowych, mokrego drzewa za oknem. Czasami żarcia, czyjejś kolacji, jakiejś kapusty na stole.

I tak tramwaj za tramwajem. Do rana. A w uszach cichutko Program 3 i jakiś jazz. I próby zapamiętania do rana nazwiska kompozytora, którego trzeba zapamiętać, żeby poszukać w sieci więcej... Rano pamiętało się tylko, że nocą słyszało się najpiękniejszą muzykę świata a teraz  przepadła na zawsze.

Najbardziej lubiłam pełnię. Niebo robiło się prawie błękitne a On wędrował sobie powolutku na wprost poduszki i tylko czekać było kiedy wstanę we śnie i wylunatykuję przez okno na jeden z tych przejeżdżających, pachnących miastem tramwajów.

Patrząc w niebo- niebiesko. Patrząc w dół, na ulicę- żółto-pomarańczowo. Lampy sodowe widziane od góry, czarne od sadzy i brudu i tysiące muszek, ciem latających wokół żarówek, teraz widoczne jak świetliki. Czasem błyskawica nietoperza, czasem na chodnik, z piwnicznej kratki wyłaził sobie szczur i szedł w odwiedziny do innej piwnicznej kratki. Przyczajony pod autem kot obserwujący wszystko z rezerwą. Pewnie uczony na błędach, że szczur w odwiedzinach to żadna przyjemność. 

Czasem słychać było miarowe mniej lub bardziej szuranie- szur, szuur, szurrrr..szur. Wystarczyło się wychylić, żeby zobaczyć drobnego pijaczka w zbełtanym ubraniu szurającego do domu. Od ściany kamienicy do auta- nie swojego i znowu do ściany. Czasem zatrzymywał się, żeby pogrzebać w kieszeniach i sprawdzić co też przejęli w zastaw kamraci albo gdzie klucze do domu. Szli zwykle wolno, jakby w zadumie, nie śpieszno do domu. Można było ich obserwować długo, jak stawali się malutcy na wielkim skrzyżowaniu, idący na przełaj, na skos po pasach, przez wysepkę. Do parku, mimo, że 5:00 nad ranem. Może lubili trzeźwieć patrząc jak świt wstaje nad jeziorkiem z kaczkami?

Rankiem nigdy nie było słychać mleczarza ani ciecia z miotłą. Może byli ale wtedy ja już spałam, święcie przekonana, że czuwam i słucham tej najpiękniejszej muzyki świata?


Będę teraz częściej snuć wspomnienia dla Potomków. Nie poczują ale może wyobraźnia podpowie, że Mama i Tata mieli też inne życie, gdzieś, kiedyś.....Równie prawdziwe.

Nowa piosenka czyli do Opola droga prosta

-Obiepka, obiepka juuuuuuus.... białe popitka jubi myś, mjećko pić.... Obiepka, obiepka, obiepka tuuuś...
Tłumaczenie: "Ach, zaśnij już, owieczka jest tuż tuż, białe kopytka lubi myć, cieplutkie mleczko lubi pić, ach zaśnij już, owieczka jest tuż tuż.".

-Jaaaanie jaaaaanie bim bam bom!
Tłumaczenie: "Panie Janie....".

-Hajoooo, to jaaaa, pępę do siebie, ćfiatłododeeeeee...
Tłumaczenie: "Halo, to ja. Pędzę do ciebie, światłowodem..."

Głosować można do północy. :)

wtorek, 19 lipca 2011

Scenki, teraz będzie ich coraz więcej!

-A co to mas tu?- Maja wzięła Mamę pod lupę.
-Okulary. Szkiełka. Szybki. Gogle. Brylki.
-... Teleśkop?

Kokainka jednak przyjęła szczery komplement.

poniedziałek, 18 lipca 2011

UBIELBIAM MARPEPKĘ

MAJA ZJADŁA GOTOWANĄ MARCHEWKĘ!


 Nawet nie wiecie jak się cieszę. Ugotowałam Mai zupkę brokułową i w chochelce zaplątało się parek kawałeczków marchewki, którą normalnie bym wyłowiła gdyby nie to, że Gabi akurat wisiał na bramce i tęsknił hałaśliwie.

Maja dostała swoją zupkę a ja wróciłam do miksowania procji dla Gabiego. Naglę słyszę:
-Mmmm.... ubielbiam!
-To dobrze. Smakuje?
-Tak! Ubielbiam!
...
-Mmmmm!!! Pyśne, ubielbiam marpepkę!
...../Makaron nazywać marpepką??/
-Co lubisz Maju?- wchodzę i patrzę, ze łzami szczęścia w oczach jak Maja łowi łyżką marchewczane wiórki i wyjada, zostawiając całą resztę przecedzoną i przegrzebaną.

Jedna jaskółka dziecka jedzącego marchewkę nie czyni ale może?
Może w końcu zje pomidora, spaghetti, rzodkiewkę, malinę, truskawkę....

aż musiałam się pochwalić!

czwartek, 14 lipca 2011

Tak dla sprostowania bo swędzi i swędzi i podrapać się obawiam

Słuchajcie, tak nie może być. Od tygodnia za każdym razem kiedy pomyślę o blogu, zastanawiam się poważnie nad tym co kto powie i co kto sobie pomyśli! Od kiedy mnie to interesuje? Zawsze pisałam o tym o czym miałam ochotę i cieszyłam się, że przynajmniej tu mam spokój od słodkopierdzących  w których życiu "takie rzeczy się nie zdarzają" lub które uważają, że przesadzam, przekoloryzowuję lub odwrotnie- nie doceniam, bagatelizuję albo spłycam.



A przecież to ja! To ja piszę tego bloga, to zapis moich przemyśleń a nie centrum informacyjne gdzie nie ma miejsca na subiektywne spojrzenie. Nie mogę zastanawiać się nad każdym zdaniem  na wypadek gdyby komuś coś się nie spodobało to hebluje mi zwoje mózgowe.Wyobrażacie sobie, że ludzie śpiewają ciszej a malarze używają mniej kolorów??

To ja i moja głowa i zawsze tak było. Po to powstał onetowy kokainowy punkt we wszechświecie gdzie mogłam powieszać kurwy na Lokatorze, wypstryczyć się na FakiJapi albo zapisać na wieki wieków, że mam na stole dobrą kawę ale spaliłam muffinki.

Nie można wchodzić na czyjegoś bloga i mówić mu, że jest za mało lub za dużo zestresowany, że pierdyczeje albo smędzi pieprztuły lub jest agresywny społecznie. Zaczynam łapać się na tym, że pomijam różne kwestie dotyczące Mai, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że uważam, że mam prze-super-boskie dziecko. Mam! Jest właśnie takie bo jest moje i jeśli mam ochotę to im napisać to co mnie przed tym powstrzymuje? Jeśli chwalę się tym, że Gabi robi to czy tamto w wieku 8 miesięcy to dlatego, że to fakt a nie przechwałka. Przechwałką zaczyna być wtedy kiedy ktoś niedowartościowany tak to nazwie. A to już nie dzieje się w mojej głowie.

Blog jest jak dom. Funkcjonuje na dokładnie takich samych zasadach dla których nie wchodzi się do przyjaciółki i już od przedpokoju nie mówi się, że ma tu za gorąco, sukienka zwija się jej na fałdach, syn wygląda na autystyka z ADHD i chyba widzi na płaszczu jej męża włos blond. Tego się po prostu nie robi. Chcesz być przyjęta jak na to zasługujesz, zachowuj się.

Blog i fakt, że powstaje w sieci nie upoważnia nikogo do traktowania autora per nózia, bo jest daleko i nie trzaśnie drzwiami. Nigdy w mojej blogowej karierze nie weszłam do mniej lub bardziej znanego bloga i nie napisałam, że autor czy autorka ma za duże dziurki w nosie czy pisze na tematy na które powinna przestać pisać, bo MI się to nie podoba. Wchodzę, czytam 5 tekstów wstecz i jeśli nie drga mi struna- wychodzę i nie wracam.Raz, napisałam do pazuraski, że obrzydził mnie jej pazurzasty blog i opierdoliła mnie koncertowo. I miała rację. Wolność Tomku.

Nie jestem za cenzurą. Cenzura okazała się niezbędna a tu nagle czytam, że istnieje obawa, że Kokainka wejdzie i zacznie kosić komentarze bo ma taki humorek. Nie będzie trzeba kosić, żniwa będą odwołane

A więc, czytelnicy, którzy nie mogą się powstrzymać- powiedzmy, że spodziewam się tego samego. Rzetelnej wymiany zdań i dyskusji wnoszącej coś do tematu do tego całej masy sympatii i miłych słów, bo tego na świecie nigdy za wiele.

Jestem nerwowa? Napisz kawał.
Jestem spierdyczała? Napisz, że od tego przynajmniej nie swędzi zadek.
Wkurwiam się na głupotę i ignorancję? Uszanuj.
Dzieci pierdzą w technikolorze? Niech pierdzą póki nie śmierdzą.

Ci, których to nie dotyczy uśmiechają się teraz pod nosem i pewnie myślą, że Kokainka znowu wdziała glany i nastroszyła fryz. I cieszą się.

Ci których to dotyczy....- CICHO! Dzieci i ryby głosu nie mają.

I żeby mi tam cicho w kącie było! :D

środa, 13 lipca 2011

Ładnie czy nieładnie?

Tylko czekać kiedy polskie NFZ zorientuje się, że ma problem. Poważny problem.

Rodzicielka postanowiła zrobić sobie przegląd pod maską. Poszłyśmy do GP, bez problemów dostałyśmy skierowania na badania które w PL są albo płatne albo tak niedostępne jak przyszły styczeń. Mammografia, USG wielonarządowe, cytologia i jeszcze parę dodatkowych. Plus zwykłe OB, morfologia, mocz i wizyta u GP na żądanie i skierowanie do specjalisty. Wszystko na wyciągnięcie ręki.

Ale kto za to płaci? NFZ rzecz jasna bo Rodzicielka nie zarabia w UK ani funta i ma dożywotnią rentę w PL. Na tej podstawie może korzystać z opieki lekarskiej w pełnym wymiarze w całej Unii Europejskiej.

Jedna Rodzicielka to jeszcze jeszcze ale co z tymi wszystkimi babciami i dziadkami, którzy dołączyli do swoich dzieci w UK i podobnie nie zarabiają a korzystają na niekorzyść polskiej służby zdrowia?

Połowa tych badań wykonanych prywatnie to niemała kupka pieniędzy a rachunek wystawiony Polsce w funtach jakoś dodaje coś do tej kupki...

Tylko czekać kiedy NFZ zorientuje się, że płaci za zboże a któryś z polityków postanowi dokoptować sobie do statystyk parę procent za obietnice cięcia kosztów emigrantów.

Z drugiej strony, co to kogo powinno obchodzić, mówi Rodzicielka. Pracowała całe życie i nie stać ją w PL na prywatne badania. Tu przynajmniej ma wszystko czego potrzeba i nie interesuje ją kto za to płaci.

To powinno czy nie powinno interesować?

wtorek, 12 lipca 2011

Jest w tym jakaś liogika

Maja ukuła sobie określenie na straszne rzeczy: "Stlasne ocy". Wszystko z gierki gdzie myszka musi omijać straszne oczy mrygające w ciemności w podróży do norki. Nic, czego by się bała, ja sama tak je nazwałam, żeby zaspokoić ciekawość.

Mleko w butelkach stoi wysoko na lodówce, na stojaku na wino- korkami do przodu. Maja stoi w spiżarni i mówi:
-Tato, pats na to. Stlasne ocy!
-Maju, to nie są slasne ocy, to mleko w butelkach.
-..... Stlasne mleko??


Mała zmiana

Jak się szybo zorientujecie, na blogu ma miejsce mała zmiana. Teraz, przy publikowaniu komentarza nie jest on wyświetlany od razu ale dopiero po tym jak go zaakceptuję. Aaaaa, Kokainka wprowadza cenzurę? Nie, z ręką na sercu przysięgam, że cenzurze nie oprą się tylko komentarze napisane by popsuć mi życiowy dobry humor lub spowodować, żebym czuła się winna za to, że inni nie mają co zrobić ze swoimi frustracjami. Niech sobie żyją w głowach właścicieli.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Słowotok i do tego muzyczka!

Żebyście wiedzieli jak chce mi się śmiać...
Ale nic to!

***

Dzieci śpią, ja się rozkoszuję. Proszę się ze mną tutaj rozkoszować, ale to już:


oraz tym, o proszę:



***
Suseł naprawił mi regał. Regał nie wytrzymał naporu moich zainteresowań i rozszedł się na boki przez co półki wpadły do środka a książki tak jakby na podłogę. Maleńtas miał co niumlać w rączkach i szczególnie upodobał sobie najlepsze zdjęcia XX wieku. I tak stały sobie na podłodze wieki całe aż do wczoraj. A przy okazji zmieniłam zasadę ustawiania książek z "wzrostem" na "tematem a dopiero potem wzrostem". Bibliotekarka się odezwała.

***
Przejrzałam swój uniform, skoro już praca wzywa. Niedopsze.... uniform albo jest za mały albo wcale go nie ma albo to co jest jest już nijak niepodobne do tego co przypominało po wyjęciu z worka. Wszystko przez to, że
a) wziełam i się rozpukłam, czyli zamieniłam rozmiar koszulek z 8 na 10 a spodni z 10 na 12.
b) nie chciałam wracać do T. więc kiedy pakowałam swoje szmaty do wora w ostatnim dniu pracy przed macierzyńskim, w ramach zdecydowanych kroków w kierunku zmiany zajęcia wypieprzyłam połowę do kosza.
c) to co zostało przypomina polar w kolorze krwistym ale prześwituje na łokciach od opierania się o blaty w akcie Nicnierobienia.

A jak znam ten przybytek nowego uniformu dorobię się tak jakoś za rok. Niedopsze...
Mam kartę do logowania, mam plakietę z imieniem wielkości średniego hamburgera, żeton do szafki i żadnych chęci żeby tam wracać.

Już od drzwi buchnie na mnie swąd fasoli przypiekanej w mikrofali- to z kantyny. Potem buchnie na mnie swąd szatni i losowo wybranej szafki z której będę musiała wygarnąć papiery, kubki po kawie, czasem nawet prezerwatywę zużytą bo i tak się zdarzyło razy kilka, rachunki z kasy za kanapki i miętówki... Potem pójdę do łazienki obejrzeć się w lustrze gdzie buchnie na mnie zapach maskowanych, niedomytych toalet zalanych poprzedniego wieczora Domestosem.
Zejdę na dół, po drodzę minę tysiącpincet osób, któe:
a)zdziwią się co ja tam robię;
b) zdziwią się, że Maleńtas ma już 8 miesięcy;
c) zdziwią się, że oni mają już 40-50-60, jak ten czas leci, my-my!

Dojdę na te cholerne kasy, puste jak okiem sięgnąć od prawej do lewej a Team Leader spojrzy w grafik, w którym nic jeszcze nie ma i zamiast po prostu wskazać mi kasę, popatrzy na czystą kratkę i z niej wyczyta losowo wybrany z czubka łba numer....17, 23! Nie, czekaj, 5!

Pójdę, usiądę, okaże się, że nie ma reklamówek, blat jest zaklejony jakimś jogurtem, nie ma psikacza ani ręczników za to pełen kubeł pod nogami. Nałażę się jak głupia po magazynach, Team Leader wścieknie się na poprzednią zmianę, że nie posprzątała po sobie i na tym poprzestanie bo nie lubi zwracać nikomu uwagi... i tak dzień jak co dzień.

A w domu jest tak fajnie.... Dzieci są.

Czy ktoś właściwie może mi wyjaśnić ten pomyśleunek, mimo, że znam odpowiedź?

Matka dziecka w wieku przedszkolnym nie może, ba! nie ma prawa siedzieć z dzieckiem w domu póki nie pójdzie do szkoły bo ją nie stać. Musi wrócić do pracy na pełen etat, żeby zarobić np. 1000 funtów z czego 800 oddać opiekunce lub przedszkolu. Żeby opiekunka miała wypłatę. Na życie i bułki. I waciki. Jak matka ma dwoje dzieci, mąż też musi oddać kolejne ciężkie pieniądze... żeby ktoś obcy, być może niekompetentny zajmował się jego dzieckiem. Kiedy żona robi to
a) dobrze
b) najlepiej na świecie
c) zna swoje dziecko i wie czego mu trzeba
d) zrobi to z najwyższą ochotą w przeciwieństwie do opiekunki, która zrobi to z najszerzej rozwartą kieszenią.

A więc idzie do pracy, żeby z wypłaty zostały jej grosiki bo tak to wszystko się poustawiało, że za jej własne pieniądze dziecko idzie do przedszkola gdzie na lunch serwują frytki. I groszek zielony.
Pracować, żeby oddać pieniądze komuś kto robi coś za nas, kiedy mogłybyśmy zrobić dokładnie to samo nie pracując.

Wiem, wiem- ekonomia i gospodarka. Idąc do pracy powiększam PKB, daję miejsce pracy komuś innemu, wszyscy są szczęśliwi, Państwo otrzymuje podatki z dwóch źródeł. Dwie osoby nie są bezrobotne i co najważniejsze, nie musi dopłacać interesu.

A w tym wszystkim, po środku stoi Dziecko o które przecież się rozchodzi. I jest wychowywane przez obcych. Jakąś Panią Smith czy inną Woodpecker, która nie pachnie jak Mama, nie naśladuje głosów jak Tata. Ma złotego zęba i sili się na bycie Psie-Sim-Pa-tićną. Ohyda.

A przy okazji, Rząd osiąga jeszcze jeden cel. Ukryty i jaki przewrotny. Dziecko oddzielone od rodziców łatwiej ulega instytucjonalizacji. To się ładnie nazywa, że się socjalizuje. A tak naprawdę zaczyna powoli przybierać kształt kółeczka zębatego, które za jakiś czas zostanie wmontowane w inny trybik i tak wszystko ładnie zatrybi. Ku uciesze. Jakby tego nie nazwał, kicha. Że niby szkoła życia, że się uczy walczyć o swoje, stawać się częścią zespołu, współpracować i pracować na dobro ogółu. Jakbym to już gdzieś słyszała... /budujemy dom, jeszcze jeden dom.../

Ciągle słyszę jak to ten czy tamten nabrał złych nawyków szkole albo w przedszkolu. A to nauczył się jeść keczup (chwała!) a to nauczył się bić o swoje (super, gratulacje!), a to nagle przestał lubić Teletubisie a polubił Lazy Town. Na co tu narzekać? Przecież to część życia, prawda? Dać się dziecku wyrazić, niech się szarpie za włosy, awanturuje, o, może a nóż widelec nauczy się świetnego zwrotu: "Nienawidzę cię!". To ciekawe, na stronach o dzieciakach w UK, ciągle natrafiam na artykuły o tym jak reagować na sytuacje w których twoje dziecko, 2-3 letnie krzyczy, "nienawidzę cię!" w sklepach czy na ulicy. Co krzyczy? Może radzą jak reagować szybko i stanowczo, żeby tłum nie zdążył zakminić, że dziecko odkrzykuje coś co słyszy w domu na co dzień? Skąd trzylatek zna to pojęcie? Z Ulicy Sezamkowej ani od Teletubisiów chyba nie. Od normalnych rodziców tym bardziej.

W piątek poszłam z Maleńtasem na kontrolę do HV i przy okazji wstąpiłyśmy pobawić się z dziećmi. Przy stoliku siedziała Maja i kilka maluszków i bawiły się parkingiem z autkami. Podszedł syn sąsiadki z naszej ulicy, zgarnął parking ze stołu i zaczął wrzeszczeć

"MOJE!!!!!!!!!!!!" MOJE!!!!!!!!!!!!

Maluszki poryczały się jak jeden, Maja zerwała się z krzesełka, zrobiła trzy kroki w tył, zakryła uczy rączkami i spojrzała na mnie z pytaniem w oczach: "Już uciekać czy podać tabletki?". Podeszła sąsiadka, strasznie dumna z synka i zdziwiła się, że Maja jest zaniepokojona i nadal stoi z rękami na uszach.
-O, jeszcze nie jest w przedszkolu, prawda? O, to widać.

Co widać?

Że nie zachowuje się jak rój szerszeni?


***
Przyszedł czas na spotkanie z HV, więc, żeby nie odrywać Mai od zabawy, pani z Centrum powiedziała, że będzie mieć na nią oko, a my możemy iść za ścianę się poważyć i pomierzyć. Maja została w sali z mnóstwem dzieci i jakoś nie bałam się, że zacznie płakać. Rzeczywiście, wróciłam a Maja siedziała i rysowała trawę. A na dywanie akurat trwała szamotanina o sukienkę Królewny Śnieżki. Zauważyła nas, zawołała i pochwaliła się niebieskim trawnikiem na kartce. Zero stresu. Pani powiedziała, że Maja wstała w pewnym momencie, podeszła do drzwi, zajrzała przez szybkę, że siedzę tam z Maleńtasem i wróciła się bawić. Dumna byłam strasznie. :)

A Maleńtas przytył tylko 10dkg w miesiąc. Nadal jest chudziutki jak szczypior, w 25 percentylu, chociaż czajnik w 75. Zawędrował pod biurko, ściągnął na siebie teczkę z dokumentami HV, strącił miskę z wagi a na końcu postanowił wyrwać się na wolność i śmignąć między nogami sekretarki. HV zauważyła, że reaguje na imię "Gabe", jak mówię o nim do Anglików i równie dobrze na "Gabi", jak mówi do niego Maja. Odwraca się błyskawicznie i patrzy na mówiącego. Ślicznie sięgał rączkami do zabawek, przekładał z rączki do rączki klocki a potem wsadził jednego do buzi, "odraczkował" w ustronne miejsce, wyjął klocka z buzi i zajął się badaniem. Jak mały makak albo inny małpiszoniasty.
Na budzenie się na nocne szamanko nie znalazłyśmy rady. Widocznie spala.
Spuchnięte dziąsła nadal go męczą ale nic się nie przeciska, Ranka zagoiła się i czekamy na siekacza.

Tym czasem poznajemy nowe smaki. Żal mi Mai, która nijak nie da się namówić na żarełko Maleńtasa. Nie spapciałe po blenderze, zwyczajne. Nie i już.
-Ić-Nie-Dobre!
A więc Maleńtas spróbował ostatnio awokado, gruszki, melona, mango. Polubił wszystko rzecz jasna, potrawił i wykupkał, więc można podawać na stałe. Przyszedł też czas na jajko.
Wygląda na to, że jak Maja, wzgardzi grudkami w papkach i od razu przejdzie na jedzenie łapkami. Pochłania każde ilości puree ale nie daj Boże, zaplącze się w nie grudka lub co gorzej grudki. Będzie wcierał sobie jedzenie w oczy a nie ruszy. Natomiast w kawałku daję mu ser, marchewki gotowane, banana, wafle ryżowe, jabłko, szamie, skrobie dwoma zębami aż słychać. Taki typ najwidoczniej.
Z Mają było podobnie ale ona odrzuciła wszelkie kaszki i papki o wiele wcześniej. Dlatego owsianka, kasza na mleku czy kluski lane odpadają i nawet już nie próbuję. Ma chrupać, dać się złapać i zapchać buzię. Reszta Ić!

***
Wzięło mnie ostatnio na akwarelki i wysmarowałam parę obrazków. W zasadzie to skany z wintydżowych książek, któe mam w swojej kolekcji z czasów Zamczyska. Ale cudnie się je koloruje...


To akurat ilustracja z książeczki dla dzieci, z wierszykami i rymowankami, które zna każdy Anglik z tamtego pokolenia. Takie wierszyki z mottem, żeby się nie podpalić albo nie pochorować od jedzenia mysich kupek.

Ale pomalowałam również model Wszechświata z czasów średniowiecza gdzie Jerozolima dynda głową w dół nad lawą piekielną a nad wszystkim góruje Drzewo Dobrego i Złego.

Miłe zajęcie w sumie to kolorowanie. Maja wyczuła, że lubię kolorować, bo zaczyna każdą nową stronę od pokolorowania buzi i butów, potem oddaje i kredkę i każe sobie kontynuować. Patrzy więc i śledzi każdy ruch, podtyka kredki i obserwuje. A na koniec chwali się jak swoim!. :)

I wyłudziła prezent urodzinowy zanim jeszcze dojechaliśmy z zakupów do domu.
-Ces klocki! Kubuś Pupatek tam jest!

Miękkie serca, twarde zadki.

:)

wtorek, 5 lipca 2011

Zagadka tym razem nie Majowa




zestaw łowcy wampirów na sprzedaż










czerwono-sine stopy









pierwszy raz w zyciu kokaina









przybory szkolne do klasy 2









jak samemu i latwo zrobic szatke do chrztu










ścipu- ścpiu









co się robi w szkole rodzenia










sraczka po kokainie









jak zrobić żeby brama podnosiła sie w farming 201
1









jaka jest bania po kokainie...

Zagadka: O co chodziło Kokain wypisując tą listę, co to i po co to?

Oj trudno będzie, trudno...

PS. Rozwiązanie za tydzień powiedzmy, lista będzie rosła (mam nadzieję) i czekam na Wasze propozycje. :)

APDEJT:

myszka miki nauka na nocniku - co ma jedno do drugiego?

próbowaliście kokainy?- wypraszam sobie! :)

blarnej w irlandii- podoba mi się ta pisownia, taka irlandzka.

co mozna zawiesic nad kominkiem
jak powiedziec lufka po francusku
wielkie statki kosmiczne cały czas unoszą się w chmurach
zagadka długie czerwone i czesto staje
2 gramy kokainy ile to łyżeczek
cały stół lufek kiepy
jak wychodować liście kokainy
jak wyglądają woreczki które pakuje się kokainą zdjęcia
jakiej wielkosci ścieżki kokainy?

NO I JEST TO OCZYWIŚCIE LISTA CUDÓW JAKIE WYMYŚLAJĄ LUDZIE W GOOGLU NA CHWILĘ PRZED WYTELEPORTOWANIEM SIĘ TUTAJ.

sobota, 2 lipca 2011

Puff! Puff!!!! i Myyyyyyy mmmmmmmm

Czasami zazdraszczam dziennikarzom prasowym. Piszą co myślą i nie dodają do tekstu numeru swojej komórki...


***
Walczyliśmy wczoraj z osami. Tak sobie stoję na patio, odwracam się.... a tu nad oknem kuchennym pielgrzymka! Wiktoriańscy budowlańcy upodobali sobie takie pióropusze z cegieł w zwieńczeniu okiem i tuż po cegłami, ze szpar wylatują i wlatują dziesiątki os. Już 2 lata temu nie mogliśmy skończyć Mai urodzin w ogrodzie przez osy ale wtedy i w zeszłym roku unosiły się na ścianie domu od ogrodu bez większego ładu i składu. Kupiliśmy rok temu proszek na gniazda ale po bliższej obserwacji uznaliśmy, że owszem, osy włażą w szczeliny między cegłami ale na całej powierzchni, aż po dach. I psikanie proszkiem odpada bo jak tu puffać i jednocześnie sp***lać jak się stoi na drabinie 4m nad ziemią?

O wy mendy!! Zamknęliśmy co się dało (jakim cudem nie mieliśmy os w kuchni i w Mai pokoju tuż nad nią, nie wiem) i wygrzebaliśmy proszek. Suseł otworzył sobie bramę na ulicę, żeby nie bawić się w Kubusia Puchatka.

Puff! Puff!!!!

Ale brzęczało! Osy przestały wylatywać a te które akurat wracały na noc do gniazda unosiły się 20 cm od ściany i bzyczały chóralnym wkurwieniem.

Dziś rano, cisza. Żadnego ruchu. Ale straciłam tymianek co rósł w donicy pod oknem. Teraz jest cały biały i spożycie grozi porażeniem układu nerwowego. Jeśli jest się owadem. Ale wolę wyrzucić. Sniffff......

***

Maleńtas kiełkuje górną jedynkę. Nie wiedziałam co to ząbkowanie do teraz. Dziąsło jest czerwone, spuchnięte do wielkości zielonego groszku, Gabi tylko jęczy i wyciąga rączki, żeby go nosić i bujkać. Już trzeci dzień chodzę z nim na rękach nawet na siku. Nie mogę się nawet ruszyć bo najmniejsza próba sięgnięcia ręką po kubek kończy się alarmującym:
-mmm mmmmm mmmmm MMMMMMMMMMMMMMMMMMMMMMMM!!!!!!!!!!

Nie chcemy poić go Ibupromem jak kaczki wodą, Bonjela działa tak sobie, smaruję mu dziąsło Orjagelem. Dawka benzokainy jest dużo większa ale nałożona w ilości główki od zapałki naprawdę działa. To i kromka chleba z tostera- ani miękka ani twarda. Maleńtas wkłada sobie skórkę do dzioba, zaciska szczęki, oczy i śpiewa:
-Myyyyyy mmmmm Myyyyyyy mmmmmmmmmm...yyyyyyyyy

Ale najwyraźniej pomaga.

Maziu maziu, kredek cały domek



Maja przelewa się na papier. Na stosy kartek, jedna za drugą i jeszcze jeszcze. Teczka z rysunkami już zaczyna powoli pękać w szwach... jeśli mam zachowywać wszystkie jej co lepsze rysunki trzeba będzie wynająć jakiś dodatkowy hangar.

Maja przelewa na papier postacie z bajek. To jest Dumbo:



Głowa to to wielkie w kształcie jajka, po bokach małe uszy (przecież to Dumbo ale najwyraźniej Maja nie podziela zdania starych słonic i nie widzi u Dumbo nic szczególnego), po środku są oczy i delikatny uśmiech, z przodu, po prawej stronie od podpisu trąba dziurką na końcu a za głową, czyli na miejscu anatomicznie uzasadnionym- ogonek.

To jest Drzewo

 Gdzie co drzewo ma, to widać, zielona kredka wpadła pod stolik.

A to jest Syrenka:


Syrenka? Otóż, ten podłużny kształt u góry po prawej to rzeczona morska stwora. Ma głowę i oczy jak jakiś bezkręgowiec, niżej tułów, wyraźnie oddzielony od części ogonowej. Na końcu ogona trójkącik płetwy a po bokach umięśnione ramiona. Pewnie prze to nieustanne holowanie podtopionych księciuniów do brzegu.